Don't stop believing

73 10 2
                                    

Październik, rok 1968

Terytorium Wietnamu jak i kraje znajdujące się naokoło niego, owiane zostały wojną. Żołnierze Demokratycznej Republiki Wietnamu nie dają za wygraną. Podbijają wszelkie napotkane fronty, zabijają niewinnych ludzi, nie stosują się do zasad zawieszenia broni. Są bezlitośni, rządni władzy absolutnej. Zarówno kobiety jak i mężczyźni-nieważne czy silni czy słabi, wysocy czy niscy, młodzi czy starzy-każdy człowiek, niekomunistycznego (?) społeczeństwa, odczuwa chęć pomocy światu. Każdy z nich wyznacza sobie jeden cel-doprowadzić do upadku bezwzględne, totalitarne władze ze strony zorganizowanych, komunistycznych sił południa. Wygrać.

Od kiedy pomiędzy przedstawicielami Wietnamu południowego a północnego doszło do konfliktu, moje życie nie wygląda jak dawniej. Od kilku miesięcy wędruję po obcych ziemiach w pełnym umundurowaniu, z bronią w ręku. Wszystko co dotychczas miało miejsce w moim życiu, już dawno odeszło w zapomnienie. Wspólne wypady z kumplami na piwo, ciągłe wianuszki kobiet otaczające moją osobę, nawet wizyty u mojej kochanej, schorowanej sąsiadki, Pani Graham były tylko wspomnieniami, których już więcej mogłem nie ziścić.

Słońce grzało mocno, ze wszystkich sił starając się zniechęcić nas do marszu, którego od dobrych kilku godzin mieliśmy serdecznie dość. Kropelki potu spływały po moim rozpalonym i wystawionym na światło słoneczne czole, lecz nie miałem czasu ich otrzeć, ba! nie miałem czasu nawet o tym myśleć! Musiałem być w ciągłej gotowości. Chwila nieuwagi mogła narazić cały oddział na porażkę. Teraz liczyło się tylko przeżycie. Śmierć dla udowodnienia czegoś. Czy to nie brzmi idiotycznie? Oczywiście! I taka też jest wojna. Bezsensowna. Nie ciągnąca za sobą szczęścia i pokoju tylko śmierć i smutek. Wyrzuty sumienia z dnia na dzień zdają się przyćmiewać nasz zdrowy rozsądek, aż w końcu doprowadzają nas do ostatecznego szaleństwa. Na wojnie nic już nie jest takie samo. Całe swoje poprzednie życie zostawia się w tyle i tylko od nas zależy czy będziemy mogli do niego wrócić.

Spojrzałem przez ramię. Wśród rozpadających się budynków, w strugach już zeschniętej krwi, leżały ciała moich kompanów. Moich sprzymierzeńców. Moich przyjaciół. W wielu przypadkach polegli byli młodsi ode mnie. Czy to musi tak wyglądać?

Po kilku godzinach nieustannego biegu w skwarze, który nie powinien mieć miejsca, nasz oddział dotarł do opuszczonego przez południe okopu. Kilku chłopaków z bronią w gotowości wskoczyło do wąskiego rowu ziemnego i już po chwili dało się słyszeć pełne ulgi - Czysto!! - Wszyscy jak jeden mąż opadli na zimny grunt wydając z siebie głośne westchnięcia. Moje nogi momentalnie odmówiły posłuszeństwa. Ściągnąłem hełm, spod którego ukazały się gęste, krótko ścięte, czarne jak smoła włosy. Zlepiona od potu fryzura dawała nieprzyjemne uczucie swędzenia. Przeczesałem włosy palcami lewej dłoni, aby doprowadzić ją do w miarę normalnego stanu. Oparłem głowę o wyłożoną deskami ścianę i przymknąłem powieki, powoli oddając się w ramiona Morfeusza.

-Mike! Michael! Nie śpimy! - ten głos mógł należeć tylko do jednej osoby. Od niechcenia uchyliłem powieki, aby spotkać się twarzą w twarz z młodym chłopakiem.

~Jesteś za blisko idioto! ~ odepchnięcie go spowodowało, że chłopak wylądował plecami na przeciwległej ścianie.

-Mikuś nie bądź taki agresywny! - zrobił dziecinnie, wściekłą minę przez co nie potrafiłem utrzymać swojego rozbawienia. Wybuchnąłem głośnym śmiechem, a wszystkie oczy osób zebranych przy mnie momentalnie skierowały się w moją stronę. Pomimo jego wybryków, nie potrafiłem się na niego gniewać.

Chłopak siedzący przede mną był moją jedyną podporą w tym bezwzględnym świecie. Byliśmy jak bracia, których los wysłał w sam środek wojny. Zawsze trzymaliśmy się razem i ani nam się śniło tego zaprzestać. Johnny Stewart. 24-letni pogromca kobiecych jak i męskich serc. To pewnie z jego powodu jestem tak tolerancyjną osobą.

~Czego chciałeś? ~ spytałem, gdy nieco się już uspokoiłem. Otarłem łzę z kącików oczu i spojrzałem na niego nieco przymglonym wzrokiem.

-To już musi być jakiś powód? - podniósł na mnie wzrok. - Nie mogę się od tak z tobą zobaczyć?

~No...nie. Zwykle to uganiasz się za jakimiś młodymi i przystojnymi -twoim zdaniem- wojskowymi, a mnie usuwasz na drugi plan. ~ odpowiedziałem nieco zbulwersowany.

-Jesteś zazdrosny? - zaśmiał się niepewnie. - Ale masz rację. Przyszedłem tu w innej sprawie. - momentalnie spoważniał. - Chodzi o to, że już niedługo spotkamy się z oddziałem generała Westmoreland'a.

~To chyba dobrze prawda? W końcu uzupełnimy braki w oddziale.~Był to jeden z dwóch powodów, dla którego niestrudzenie wędrowaliśmy już tyle dni. Głównym celem było obstawienie naszego generała na stanowisku przywódcy William'a Westmoreland'a, którego sposoby dowodzenia były banalne i w żaden sposób nieprzemyślane. Każdy jego plan kończył się fiaskiem i każdy kolejny skazany był na niepowodzenie.

Nasz pośpiech nie był spowodowany chęcią naszego dowódcy na szybkie objęcie stanowiska generała Westmoreland'a, lecz ze względu na sytuację w jakiej znalazł się sprzymierzony nam, amerykański oddział. Kilka godzin temu odebraliśmy wiadomość, która została nam przesłana drogą telegraficzną. Alfabet morsa nie jest znany wśród pomniejszych jednostek wroga. Dlatego bez żadnych przeszkód zostaliśmy ostrzeżeni, iż interesująca nas jednostka znajduje się pod panowaniem Północy. Było to bardzo nieodpowiednie posunięcie ze strony Wietnamczyków. Co prawda do celu pozostało nam około godziny drogi, lecz czas ten nieubłaganie się dłużył, a my go nie mieliśmy.

-To prawda, ale chodzi o...-zamilknął spoglądając na swoje brudne od błota i kurzu dłonie, jak gdyby to one w tym momencie były najważniejsze.-Chodzi o niebezpieczeństwo jakie wiąże się z tą cholerną misją ratunkową!-jego soczyście zielone oczy zaszkliły się od wzbierających się w nich łez, jednakże żadna nie spłynęła po jego twarzy, na której znajdował się kilkudniowy zarost.-Wiem, że jesteśmy na wojnie, ale dopiero teraz zacząłem się tym wszystkim martwić. Dojdą do nas nowi ludzie. Może nie będą oni w żaden sposób wyszkoleni. Może będą to typowe żółtodzioby, które przekreślą nasze szanse na zwycięstwo!-wykrzyknął patrząc na mnie. Przyjrzałem mu się uważnie. Wory pod oczami wskazywały na niezbyt dobry sen lub jego brak. Często w środku nocy, dało mi się słyszeć jego krzyk, a następnie nierównomierny, przepełniony strachem oddech. Wojna zmienia człowieka. Jego psychika ulega zniszczeniu. Wysysa ona z człowieka wszelkie radosne uczucia i emocje, czyni go szaleńcem uwięzionym w pułapce bez wyjścia. Świat stał się naszym osobistym psychiatrykiem, a Johnny był jednym z pacjentów uwięzionym w świecie bez powrotu.-Martwię się o Ciebie Michael. Obiecałem twojej mamie, że się tobą zaopiekuję i nie opuszczę na krok, a później razem, cali i zdrowi wrócimy do domu. Jeśli coś Ci się stanie, złamię daną jej obietnicę.-spojrzałem na niego spod przymrużonych powiek. Wyglądał na wielce przygnębionego faktem złamania owej przysięgi.

~Więc złóżmy obietnicę między nami.~wystawiłem w jego stronę prawą dłoń.~Przysięgnijmy sobie, że nie zginiemy i razem wrócimy do domu, choćby nie wiadomo co się działo!~uśmiechnąłem się do niego promiennie, na co ten odpowiedział mi tym samym. Zamknął moją dłoń w żelaznym uścisku.

-Przysięgam!-wykrzyknął zachrypniętym głosem.

Białe chmury przesuwały się z wolna po błękitnym niebie. Sznury czarnych jak smoła ptaków przelatywały nam nad głowami, przez co zdało się słyszeć charakterystyczne skrzeczenie tych skrzydlatych stworzeń. Tą spokojną i pełną wytchnienia chwilę, przerwał nam jeden z żołnierzy. Kropelki potu na jego czole oraz ciężki oddech wskazywały, że nie dane mu było udać się nawet na chwilowy spoczynek.

-Kapitan mówi, że macie być zwarci i gotowi, gdyż za jakiś czas ruszamy w dalszą drogę.-niedbale zasalutowaliśmy. Chłopak pobiegł dalej oznajmiać o kolejnym, niestrudzonym ,,marszu" jaki przyjdzie nam przebyć. Westchnąłem ciężko po czym spojrzałem na zniszczone czubki swoich butów.~Przysięgam.~powiedziałem pod nosem.

*********

Moje pierwsze, dłuższe opowiadanie tego typu...mam nadzieję, że da się to czytać i nie zwrócić przy okazji obiadu....Ten kto dotarł aż tutaj jest niesamowity. Podziwiam! Mam także nadzieję, że komuś spodobają się moje wypociny :')

This is warOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz