Wszystko to pamiętam jak przez mgłę. Gryzący smak pyłu, dźwięki wybuchów. Pamiętam jak wiatr rzucał mi w oczy piaskiem, tak drobnym, że niemal niedostrzegalnym. Stopniowo, z czasem, przypomniałem sobie również co było dalej. Szaleńczy bieg, wybuch bomby i ciemność. Potem nie było już nic. A nie! Dwa spojrzenia, gdy towarzysze ciągnęli mnie w nieznane miejsce. W pierwszym ujrzałem tylko wrak jakiegoś samochodu, straszącego ogniem jakiegoś cywila. W drugim zobaczyłem już tylko ciemną kostkę brukową, na której leżała oderwana ręka, ubroczona w krwi. Mój ostatni zryw świadomości, podpowiedział mi, że jestem jej właścicielem. Poznałem to jedynie po specyficznej rękawiczce, jaką zwykłem nosić na lewej dłoni. W tamtej chwili nie czułem nawet bólu, z powodu brakującej kończyny. A potem... ciemność.
Tak, myślałem że umarłem, choć może się to wydać głupie, biorąc pod uwagę sam fakt pracy mego mózgu. Cóż, byłem skłonny uwierzyć nawet w życie pozagrobowe, a wszystko dlatego że nie miałem żadnych aktualnych obrazów, żadnych impulsów dochodzących zza mojej czaszki. Nie słyszałem rozmów, ani nawet prostego gwizdu czajnika. Jedynie głęboka, gęsta cisza zapełniała mój umysł, wkradając się w najdrobniejszą choćby szparę. Cisza doprowadziła mnie do strachu, strach do desperacji. Chciałem krzyczeć, nie mogąc wyrwać się z ciemnego świata własnego umysłu. Wolałbym nawet utracić świadomość. Po prostu przestać czuć, że jednak jestem.
I wtedy pojawił się ocean. Z początku był jedynie oddalonym punktem, ale w ciągu zaledwie paru chwili rozrósł się, wypychając ciszę z mojego świata. Teraz już nie trwałem, ale płynąłem. Widziałem wodę, którą miałem jedynie dla siebie i nie mogłem się nią nacieszyć. Z początku szło mi trudno, nie mogłem się przyzwyczaić do tego, że mam do dyspozycji tylko jedną rękę, ale szybko nauczyłem się radzić sobie z tą przeciwnością losu. Pokracznie parłem naprzód, starając się nie pójść na dno. Chciałem wypłynąć nad powierzchnię wody, aby zaczerpnąć powietrza. Jednak woda nie jaśniała wraz z pokonywanymi w pionie metrami, a ocean zdawał się być coraz bardziej głęboki. Mięśnie zaczynały się buntować, panicznie domagając się tlenu. Ostatnimi zapasami sił pchałem się jeszcze do góry, ale moje usta już się otworzyły i czułem jak zamiast powietrzem, płuca zapełniają mi się wodą. Złapałem się za gardło, jakby to miało utrudnić wodzie dostęp do moich narządów oddechowych.
Ponownie ciemność; niezbadana, absolutna czerń. Trwa długo, wystawiając na próbę moją wiarę w życie. Trwam. Słyszę swój oddech. Miarowy, spokojny. Czuję jak niewidoczna klatka piersiowa podnosi się w górę, po to by opaść chwilę potem. Nie mogę się poruszyć. Czuję swoje ciało – nogi, głowę i jedną rękę. Nie mogę się z niego wydostać.
Znów pojawia się obraz. Pociąg. Siedzę w pustym wagonie bagażowym. Koła klekoczą, podskakując na torach. Jest bardzo gorąco, przez drewniane ścianki przedostaje się potworny żar, palący moje ciało. Czuję, jakby otaczały mnie setki ludzi, w ścisku których nie mogę ruszyć, choćby koniuszkiem palca. Nagle wszystko zwalnia, a łoskot pode mną ustaje. Otwierają się drzwi wagonu.
Wysiadam, choć czuję jak nogi mi dygocą. Potworny skwar ustępuje nagle miejsca, przeszywającemu do szpiku kości, wiatrowi. Stoję pośrodku niczego, gdzieś w oddali widzę jedynie strzępki wykarczowanego lasu. Za mną nie ma już pociągu. Nie ma też torów.
Oddalony las zaczyna się ulatniać. Zostaję zupełnie sam, na środku szarej ziemi. Niebo zachodzi czarnymi chmurami, ciemnieje również grunt. Nie ma już trawy, Słońce też kryje się za ścianą czerni. Mrok przeszywa wszystko, zasłaniając przede mną świat. Ustaje nawet wiatr, nie zastąpiony przez żadne inne zjawisko pogodowe. Znowu trwam. Po prostu trwam.
Nie straciłem jednak słuchu. Wyraźnie słyszę nadlatujący helikopter. Słyszę krzyki, gdzieś wybucha granat, gdzieś indziej padają strzały. Kolejna salwa im odpowiada, po czym znów odzywa się ta pierwsza. Zanim cokolwiek dostrzegam, moje serce już bije szybciej, a dłonie czują, ściskany w nich kurczowo karabin.
Wybiegam na środek niepozornego placu, pozbawionego wszelkich znaków charakterystycznych. Dookoła mnie trwa wojna, a ja choć nie wiedząc nawet po której stronie konfliktu stoję, strzelam we wrogie barykady. Broń podskakuje mi rękach, czuję jej odrzut na ramieniu. Słyszę w końcu głos człowieka. To oficer, woła „naprzód". Jak zahipnotyzowany wybiegam z okopu, z palcem zaciśniętym na spuście. Wiem, że nieprzyjaciele mnie widzą, choć ja ich nie. Szybko trafia mnie pocisk. Ponownie robi się ciemno, a mój oddech stara się zostać na tym świecie. Padam na ziemię, wypuszczając z rąk karabin. Dłońmi kryję ranę. Czuję jak moja lewa ręka obsuwa się z barku, ostatecznie pozostając osobnym tworem ode mnie.
Ciemność. Cisza. Znów cisza. Znów ciemność.
Otwieram oczy. Gdzieś w tle gra niewyraźny jeszcze dźwięk alarmu. Zrywam się na równe nogi i wyłączam telefon, sprawnie spełniający rolę budzika. Siadam na łóżku i ocieram twarz. Za oknem słyszę ćwierkające ptaki. Pod tyłkiem czuję miękką, świeżo wypraną pościel. Patrzę na zegarek. Jest równo minuta po szóstej. Prawą stopą szukam klapek, rzuconych gdzieś koło łóżka. Znajduje je dosyć szybko; wkładam na nogi. Biorę do rąk telefon i odblokowuje. Jest dwie po szóstej. Wstaję z łóżka.
Wszystko jest normalne. Meble stoją na swoich miejscach, ja sam raczej też się nie zmieniłem. Chociaż... Z obawą poruszam lewą ręką, jakbym nie był pewien czy znajdę ją na końcu połączeń nerwowych. Moje palce poruszają się bez zarzutu. Oddycham głęboko i idę do łazienki, przygotować się na nadchodzący dzień.
Dopiero w lustrze zauważam, że moja ręka jest jedynie mechanicznym implantem.
CZYTASZ
Martwa Natura
Mystery / Thriller"Ciemność. Cisza. Odliczam sekundy... Wciąż tylko ciemność i cisza." Opowiadanie to jest efektem czystej improwizacji o godzinie drugiej w nocy. Nie jest ono raczej typowym przykładem mojej twórczości, ale wydaje mi się, że wyszło całkiem ci...