Biały stół

333 47 24
                                    

Ciche pobrzękiwanie dzwoneczka rozlega się w marmurowej ciszy pomieszczenia. Złota melodia drażni zmysły, a jej subtelne tony wywołują trudne do wytłumaczenia zdenerwowanie, zupełnie jakby to nic innego, jak moje serce dźwięczało ostrzegawczo, świadome co zaraz nastąpi. Z westchnieniem poprawiam kołnierz koszuli, a moje biegnące po bieli materiału palce na moment zatrzymują się na wsadzonej w butonierkę róży. Przez parę nazbyt sentymentalnych, ale wciąż niewystarczająco długich sekund delikatnie gładzę palcem miękkie płatki, które czerwienią się na mojej piersi, wyraźne na tle ciemnego garnituru. W końcu odwracam wzrok, a tęskne do czułości dłonie chowam w kieszenie. Złota melodia w dalszym ciągu wwierca się w uszy, wyraźnie mnie poganiając. Biorę ostatni uspokajający oddech, po czym zwracam się w kierunku drzwi.

Kolację czas zacząć.

Wchodząc do urządzonej wykwintnie sali, nie unoszę wzroku znad podłogi. Dość już naoglądałem się wiszących u sufitu, złoconych pozorów, dość razy wpadłem na przecinające pomieszczenie kolumny kłamstw, dość nasłuchałem się płynącej w marmurowym powietrzu, tkanej wymówkami muzyki. Przechodzę więc w zobojętnieniu pod iluzorycznymi girlandami słów, by w końcu zderzyć się z ciszą panującą przy stole.

Przy długim, białym stole, tnącym strojną salę na pół.

Tym stole, który jest naszym wszystkim i niczym. Tym, który dzieli nasze dłonie, ale nie pozwala rozerwać spojrzeń. Tym, na którym co wieczór serwujemy najbardziej wyszukane dania, na jakie nas stać.

I znów zasiadam na swoim krześle, zawsze nieco zbyt twardym, nieco zbyt ozdobnym, żeby czuć się na nim komfortowo. I znów odliczam w głowie do trzech, jak zwykle rozdarty miedzy niepewnością, a zniecierpliwieniem. I znów unoszę wzrok, napotykając twoje ciemne oczy, wiążące mi oddech w piersi z drugiego końca dzielącego nas stołu.

Mimo zdenerwowania, ledwo udaje mi się zdusić uśmiech na widok twojego eleganckiego stroju. W wieczorowej czerni wyglądasz niczym mroczny książę, władca tego dziwnego, wykreowanego z potrzeby serc miejsca. I tylko czerwona róża na twojej piersi upewnia mnie, że nie jestem jedynym, który potrzebuje tej sali, tego stołu, tej kolacji.

Kolacji, która właśnie się rozpoczyna.

Na przystawkę, standardowo, garść pozdrowień, łyżka beztreściowych pytań, kilka miarek przelotnych spojrzeń. Wszystko mocno doprawione zdenerwowaniem, wzbogacone jednak o szczyptę zniecierpliwienia. Wbijam wzrok w swój talerz, zaciskając ręce na połyskujących w blasku świec sztućcach. Już teraz zaczynam odczuwać bolesną pustkę w piersi. Ten sam głód, który na co dzień ignoruję, a który przybiera na sile, ilekroć jesteś w pobliżu.

Nie mogąc wytrzymać, unoszę wzrok znad talerza i zerkam w twoim kierunku, nie otrzymuję jednak odpowiedzi na to nieme zawołanie. Wzdycham cicho, widząc, jak pochylasz głowę jeszcze niżej nad stołem, najwyraźniej uciekając przed moim spojrzeniem. Samo twoje milczenie jest jednak nader wyraźną odpowiedzią na moje niezadane pytanie.

Ostre ukłucie w piersi zmusza mnie do oderwania wzroku od drugiego końca stołu i spojrzenia na zatknięty w mojej butonierce kwiat. Jego czerwone płatki, choć wciąż tak samo szczere i piękne, zdają się przysychać wraz z każdym przemilczanym przez ciebie słowem. Wraz z każdym formującym się w twojej głowie kłamstwem, którego nie chcę słyszeć. Przyciskam różę mocniej do piersi, niemal czując przez materiał koszuli raniące moje serce kolce. Kiedy znów unoszę głowę, nasze spojrzenia się spotykają.

I w ten sposób stół zapełnia się kolejnymi daniami w naszym dwuosobowym menu. Półmiski przepraszających uśmiechów, tace czułych spojrzeń, patery urokliwych słów. Panująca na stole różnorodność rozdziera mnie między zachwytem, a świadomością, z jak iluzorycznych składników serwowane nam potrawy zostały sporządzone. I choć karmiąc się wzajemnie, z całych sił próbujemy panować nad sytuacją, w rezultacie na talerzach lądują nasze własne serca.

Zastygam w bezruchu, obserwując, jak w zamyśleniu dobierasz odpowiednie sztućce i możliwie jak najdelikatniej, możliwie jak najboleśniej kroisz moje uczucia na kawałki, nawet nieświadom ogromu zadawanego mi cierpienia. Pod wpływem rwania w piesi spuszczam wzrok, nie chcąc, żebyś dostrzegł wyraz moich oczu. Wbijam spojrzenie we własny talerz, przez moment z wahaniem obracając sztućce w dłoniach. W końcu odkładam nóż i widelec na serwetkę, nie mając odwagi na cokolwiek innego, zbyt przytłoczony świadomością, że jestem tu jedyną osobą, skazaną na głodowanie.

Obserwuję, jak kończysz posiłek i w uroczy sposób wycierasz usta serwetką. Urzekający uśmiech, który mi posyłasz, sprawia, że zasycha mi w ustach. Na stole naraz pojawiają się dwa kieliszki wina i kilka piętrowych pater wyłożonych słodyczami.

Deser.

Unoszę dłoń, która na moment zastyga w powietrzu, bo nie potrafię zdecydować, po co sięgnąć w pierwszej kolejności. Mimo to ból w mojej piersi nową falą daje o sobie znać, więc w końcu nakładam sobie kilka rodzajów uścisków, dwa kawałki żartów i kusząco wyglądający kopczyk wyznań. Do tego wszystkiego, nie do końca świadomie, dodaję sporą ilość cukru, którego najwyraźniej nie potrafię sobie odmówić. Pożywiając się kolejnymi smakołykami, zerkam ponad stołem, z ulgą dostrzegając twój jasny uśmiech – najlepsze wynagrodzenie wszystkiego, przez co właśnie przechodzę. I wszystkiego, co jeszcze mnie czeka.

Z cichym brzdękiem odkładam sztućce na pusty już talerz, po czym zaciskam dłonie w pięści, wędrując wzrokiem ku czekającemu kieliszkowi. Znów spoglądam w twoim kierunku, jakby łapiąc się ostatniego okrucha nadziei, że tego wieczora wszystko skończy się niezgodnie z planem, że złamiemy wreszcie schemat, że do końca życia będziemy raczyć się tymi najsłodszymi na świecie deserami, których nigdy nie mam dość. I choć w dalszym ciągu uśmiechasz się do mnie tym pięknym uśmiechem, który zwykłem tak kochać, to kwiat na twojej piersi nie wygląda już tak samo. Podczas gdy moja róża skurczyła się w sobie, teraz przypominając raczej zasuszoną ozdobę, niż żywą roślinę, twoja wręcz przeciwnie, przybrała jeszcze intensywniejszą barwę. Przejaskrawioną. Nienaturalną. Sztuczną.

Przymykam powieki, a dłoń sama wędruje do szklanej nóżki kieliszka. Zaciskam na niej palce, po czym wychylam ten pożegnalny pocałunek, tak gorzki, że z trudem jestem w stanie go przełknąć. I nawet kiedy wymieniamy ostatnie spojrzenia i uśmiechy, nawet kiedy wstaję od stołu i wędruję znów przez tę surrealistyczną niczym nasza miłość komnatę, nawet kiedy jeszcze raz zerkam przez ramię, szukając wzrokiem twoich ciemnych oczu, na moim języku wciąż gości ten sam okropny smak.

Smak świadomości, że nie jestem jedyną osobą, z którą dzielisz ten biały stół.

Biały stół //ChanbaekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz