My Hero 3

248 15 10
                                    


Czasami bywały takie momenty, gdy nie potrafiłem przestać płakać, gdy świat brudziłem własnymi łzami, kapiącymi na moje posiniaczone nogi, okryte wyrazami trwogi. Łapałem wtedy w drżące dłonie okruchy marzeń, rozbitych o mur nie do pokonania i, łapczywie wciągając powietrze, próbowałem je posklejać, przykładając poszarpane brzegi do siebie nawzajem, zaklinając je własnym głosem. Moje pragnienia, posypane bólem nierealności jednak wydawały się niczym w porównaniu do serca, poszarpanego i zdeptanego, przepalonego goryczą. Czy wiedziałem czemu ono rzewnie łka, nie pytając mnie o zgodę, czemu zamiera w nieodpowiednich momentach, czemu boli niemal przez cały czas...? Chyba tak, przecież akceptowałem miłość, która mnie wypełniała. Była piękna, a może powinienem powiedzieć, że kiedyś była piękna? Teraz wydawała mi się być jedynie zwiędniętym kwiatem, zbyt zmęczonym, pozbawionym życia, by podźwignąć się z dna, na który opadł, gdy zabrakło sił. Żaden kwiat nie może istnieć, gdy nie ma wody i nie ma słońca, a wydaje mi się, może nawet miałem tą pewność, że pewne cudowne twory Boga nagle zupełnie się ode mnie odwróciły, nie zaszczycając zwykłego człowieka choćby minimalną uwagą. Cierpiałem w milczeniu, jedynie wewnątrz siebie słysząc nieustanny krzyk, tym głośniejszy, im częściej zamykałem oczy przed światem. Tak chyba wyglądało moje życie, a może marna egzystencja, gdy moje Słońce zaszło, pozbawiając mnie swojego blasku, każąc okrutnie za tą miłość, jaką śmiałem obdarzyć mojego przyjaciela. Robiłem źle, nie powinienem był kiedykolwiek choćby się do niego zbliżać, bo skazywałem siebie i jego na niepotrzebny ból. On... on zmuszony był się mną przejmować, przyglądać mojej pokaleczonej osobie, nie byłem wart jego zainteresowania, czasu, nie byłem wart jego. On był idealny, czy mógłby okazać się jeszcze lepszym niż dotychczas...?

Być może tak. Bo teraz, gdy spoglądał na mnie zmrużonymi oczami, z rozwianymi włosami lśniącymi barwami zachodzącego słońca, wyglądał na boga, nieskończonego w swojej idealności.

Uśmiech Jonghyuna zawsze był piękny, nawet wtedy, gdy dane mi go było oglądać jedynie z daleka. Wydawał się być cieplejszy od samego parzącego ognia, a jednocześnie nie miał w sobie ani krzty nadmiernego entuzjazmu. Słońce nigdy nie dawało zbyt wiele ciepła, czasami to ludzie okazywali się być zbyt wrażliwymi. Łatwo było stwierdzić, że coś jest za bardzo, ale przecież to tylko od nich zależało ile wezmą. Ja nie chciałem od życia zbyt dużo, jedynie kogoś, kto byłby mi tak bliski, bym nie musiał się martwić o przetrwanie, kto zagarnąłby mnie w swoje ciepłe ramiona, jedyne w swym rodzaju. Wydawało mi się, że to nie jest nic, co nie może się nie spełnić. Czy grzeszyłem, myśląc o czymś, co mogłoby być mi ofiarowane od tej jednej, szczególnej osoby? Chociaż nigdy nie ufałem przyjaźni, niecierpliwie jej wyczekiwałem. Może byłem głupi, może byłem hipokrytą, ale wiedziałem, że na świecie musi być ktoś, kto weźmie mnie w swoje ramiona, obdarzy uśmiechem rozpalającym zmysły. Czy przeznaczeniem drugiego człowieka nie było spotkać w swoim życiu uosobienie nadziei błądzącej jak opadłe jesienne liście gdzieś w przestworzach?

A potem, gdy pojawił się Jonghyun, okazało się, że może warto marzyć, warto wierzyć. Bo na świecie jednak istniała chociaż odrobina dobra, która pozwoliła mi na przeżycie kolejnego dnia.

Wątpiłem przez długi czas, czy przeznaczenie nie zagubiło się po drodze, obdarowało szczęściem nie tą osobę, którą należało, i to chyba była prawda, gdy mglista zjawa powróciła do mnie, by wyszarpać z moich ramion największe szczęście mojego życia. To bolało, zawsze bolało, ale przecież wiedziałem, że to moja wina, mogłem być lepszym człowiekiem, by na Niego zasłużyć. Przecież był moim Słońcem, Aniołem. Za coś takiego się płaci, ponieważ w życiu nigdy nie ma nic za darmo. Tyle, że ja nie potrafiłem dać mu w zamian wystarczająco wiele, żeby zapewnić sobie jego wieczną obecność, ochronę, a przede wszystkim przyjaźń. Nazywałem go przyjacielem, co przecież było tak bardzo abstrakcyjne, czy Kim Kibum mógł mieć przyjaciół? Pewnym ludziom należy się bycie szczęśliwym, ale ja do nich nie należałem. To nawet śmiesznie brzmiało, nie szło ze sobą w ogóle w parze. Ja, naiwny marzyciel, który myślał, że jak znajdzie przyjaciela, to wszystko będzie już w porządku. I było, przez jakiś czas. Kochałem go, kocham nadal, chyba nigdy nie przestanę, ale to tak bardzo boli.

My HeroOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz