Prolog

444 48 5
                                    

Beznamiętnie wpatrywałem się w stojącą przede mną niedopitą kawę. Aż się prosiła, żeby zamówić do niej jeszcze jedną szarlotkę z lodami, ale miałem przykrą świadomość, że byłoby to równoznaczne ze spóźnieniem się na drugą lekcję. Facetka z bioli miała paskudny zwyczaj szczegółowego odpytywania spóźnialskich uczniów, a ja za żadne skarby nie mogłem sobie przypomnieć, czy właśnie skończyliśmy przerabiać neurony, czy już wzięliśmy się za genetykę.

Wyjąłem z plecaka zeszyt. Ostatnia notatka pochodziła sprzed... półtora miesiąca, a kolejne strony były zapełnione szkicami półnagich dziewczyn, przedmiotów użytku codziennego i celebrytów. Przez chwilę wpatrywałem się w jeden z nich, po czym cmoknąłem z niezadowoleniem, wyciągnąłem z plecaka ołówek i dorysowałem niemalże niewidzialną kreskę nad lewym okiem Rowana Atkinsona. Perfekcyjnie.
Spojrzałem na wiszący na ścianie zegar. Ósma pięćdziesiat pięć zbliżała się zbyt nieubłaganie, by iść na piechotę, a jazda autobusem z teczką B1- odwieczna zmora plastyków, to coś, za czym delikatnie mówiąc nie przepadam. Nie ma gorszego uczucia na Ziemi, niż zażenowanie i spoczywające na tobie nienawistne spojrzenia babć, gdy wsiadasz z teczką do zatłoczonego autobusu, robiąc jeszcze większy tłok. Z początku obracasz się chwilę wokół własnej osi, uważnie skanując otoczenie, w poszukiwaniu kawałka przestrzeni, do której mógłbyś przylgnąć, by względnie nie przeszkadzać innym. Jednak gdy taki kawałek już się znajdzie, często po drodze wsiada wystarczająco dużo ludzi, by skutecznie uniemożliwić ci przedarcie się do wyjścia, a ty zrezygnowany jedziesz dalej. Postanowiłem, że jeszcze jedna szarlotka dobrze mi zrobi.

Przez chwilę pomyślałem o ojcu, co sprawiło, że na mojej twarzy pojawił się łajdacki uśmiech. Jego synek zawiódł. Znowu. Odkąd pamiętam, chciał zrobić ze mnie geniusza. Podczas, gdy inne dzieci wychodziły na dwór, grały w piłkę lub zwisały z trzepaków głową w dół, ja chodziłem na francuski. Gdy oni chodzili do parku na watę cukrową, ja uczyłem się gam krzyżykowych i trójdźwięków. Nie mam pojęcia jak udawało mi się znaleźć czas na rysowanie, ale jakoś dałem radę. Dla ojca nic nie miało znaczenia, póki pieniądze, które we mnie inwestował, przynosiły efekty w postaci ocen. Swoją niechęć do mnie zaczął okazywać gdzieś na początku gimnazjum, kiedy to dobrych ocen po prostu mieć nie wypadało. Gdy dwa lata później usłyszał, że zdaję do plastyka, wyjechał z jakąś panienką do Kanady. Tyle go widziałem.

Co innego mama. Od tamtej pory próbowała zastąpić mi oboje rodziców, co znaczyło mniej więcej tyle, że nasze relacje stały się wręcz niepokojąco dobre. Nie robiła mi scen, kiedy wracałem z wagarów, pozwalała chodzić na imprezy, a moimi ocenami przejmowała się dopiero wtedy, gdy groziło mi nieklasyfikowanie. Oczywiście do takiej sytuacji nigdy nie dopuściłem. No chyba, że z biologii, biologia się nie liczy.

Po chwili dotarło do mnie, że nieco straciłem poczucie czasu. Uiściłem rachunek i biegiem ruszyłem w stronę szkoły.

PlastykOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz