LIAM'S POV
Kiedyś często wyobrażałem sobie jak umrę. W nieszczęśliwym wypadku. Potrącony przez autobus. W katastrofie pociągu. Zasztyletowany w ciemnym zaułku. Ale nigdy, do cholery, nie sądziłem, że zostanę zabity przez demona. Na dodatek, demona z moim nożem kuchennym wystającym z oczodołu. Cóż, dość żałosny sposób na odejście z tego świata.
Z tymi właśnie myślami i poczuciem własnej wartości na beznadziejnie niskim poziomie, dryfowałem w aksamitnej ciemności, odcięty od wszelkich bodźców. Czy tak właśnie wyglądało umieranie? Umęczony umysł uwięziony w nicości?
Odpowiedź na moje pytanie przyszła szybciej niż sądziłem, bo po chwili znów czułem własne ciało. I ból, który przyjąłem z radością. Tak, ból był teraz błogosławieństwem. Rozpaczliwie łykałem powietrze, ciesząc się, że mogę oddychać. Chciałem otworzyć oczy, ale ciężar moich powiek zdawał się być nie do udźwignięcia. Szumiało mi w uszach i w duchu dziękowałem wszystkim znanym mi Bóstwom za ten dźwięk, bo to szumiała moja krew, pompowana przez moje serce. Żyłem. Nie miałem pojęcia jak, ale żyłem.
-Leroy- ktoś szepnął i był to dźwięk cichszy od tchnienia wiatru. Ten głos wydawał się tak znajomy- słyszysz mnie?
Udało mi się otworzyc jedno oko, po chwili drugie. Zobaczyłem czyste, nocne niebo, z milionem gwiazd rozsianym niczym kwiaty na łące. Był to kojący widok, a ja czułem spokój. Niemal się uśmiechnąłem.
-Liam?
Widok zasłoniła mi czyjaś twarz. Zobaczyłem dziewczynę, bladą, o białych włosach. Na twarzy miała rozmazaną jakąś złotą substancję połyskującą jak brokat. Lecz najbardziej przykuwały uwagę jej oczy. Niebieskie, o niesamowitym odcieniu, zimne jak lód i błyszczące niczym dwie gwiazdy. I nieludzkie. Były tak bardzo nieludzkie, a ja z trudem powstrzymałem krzyk. Anesti. Nagle wszystko wróciło, wspomnienie tej nocy. Mdlący odór krwi.
-Co zrobiłaś?- szepnąłem ochryple i spróbowałem podnieść się na łokciach. Ostry ból zaatakował moje członki, ale zignorowałem go. To był dobry ból, przypominał mi, że wciąż żyję.
-Co masz na myśli?- spytała cicho, nie patrząc mi w oczy.
-Dlaczego żyję?
-Sam zobacz- mruknęła. Usiadłem i odsunąłęm poszarpany materiał jeansów, odsłaniając ranę. A raczej bliznę, bo rana zniknęła. Na mojej skórze widniał za to ciemny, spiralny znak. Boże. Uniosłem gwałtownie głowę.
-Ale mówiłaś, że ludzie...
-No właśnie- rzuciła posyłając mi szybkie spojrzenie- kim jesteś, Liam'ie Payne?
Znów spojrzałem na moją nogę, nie mogąc uwierzyć w to co widzę. Wyciągnąłem rękę i delikatnie dotknąłęm znaku opuszkami palców. Skóra w tym miejscu była ciepła i leciutko szczypała.
-Dziękuje, Nessie. Uratowałaś mnie- spojrzałem jej w oczy. Wciąż mnie przerażała, ale było coś w jej postawie co łamało mi serce. Sposób w jaki zgarbiła ramiona i unikała mojego wzroku.
-Ty również mnie uratowałeś.
Kiwnąłem głową. To było pokrzepiające, świadomość, że teraz jesteśmy w pewien sposób od siebie zależni.
Spróbowałem wstać, noga jeszcze bolała, ale było to znośne. Anesti utrzymywała stosowną odległość, zresztą tak jak zawsze, ale tym razem ten dystans miał inny charakter. Napięcie między nami było niemal namacalne. I każde z nas wiedziało dlaczego.
-Wiesz, nie rozumiem dlaczego tak zareagowałeś- powiedziała cicho, a ja zacząłęm zastanawiać się, czy się przesłyszałem. Widząc jej wyczekujące spojrzenie zrozumiałem, że nie.
-Naprawdę nie rozumiesz?- tylko kiwnęła głową. Poziom mojej irytacji niebezpiecznie wzrósł -Nie wiem wiele o Aniołach, ale to co zrobiłaś... nawet nie wiem co o tym sądzić. To było brutalne. Bardzo. On cierpiał.
Jej oczy zwęziły się i patrzyła na mnie długo nim się odezwała.
-Masz rację. Mało o nas wiesz. A on na to zasługiwał.
Była zła, ale ja bardziej. W głowie wciąż słyszałem ten przerażający, zawodzący krzyk Updłego. Czy ktokolwiek mógł zasługiwac na taką śmierć?
-A więc tacy własnie jesteście? Zabijacie bezbronnych? Zadajecie ból?
-Nic nie wiesz o cierpieniu- wrzasnęła, a jej wybuch sprawił, że zaniemówiłem. Wymierzyła we mnie palec, a wściekłość w jej oczach paliła bardziej niż demoniczna trucizna- każdego dnia w Niebie słyszę tysiące głosów, modlitwy udręczonych ludzi. Ludzi, którzy naprawdę cierpią. I odczuwam to tak, jakby to był mój własny ból, rozumiesz? Nic nie wiesz o prawdziwym cierpieniu.
Na ostatnich słowach jej głos się załamał, a ręcę opadły bezwładnie wokół tułowia. Wyglądała na wyczerpaną i tak kruchą. Ale to co powiedziała zraniło mnie bardziej niż cokolwiek wcześniej.
-Doprawdy?- spytałem i zaskoczyło mnie brzmienie mojego głosu, niskie i zupełnie spokojne- gdy miałem sześć lat mój ojciec i siostry zginęli w wypadku samochodowym, jedynie ja i mama przeżyliśmy. Nawet ich nie pamiętam, bo straciłem pamięć w wyniku urazu głowy. Moja mama miała depresję. Nikt nie potrafił jej pomóc. Półtora roku później znalazłem ją martwą w łazience. Powiesiła się. Miałem wtedy tylko trochę ponad siedem lat. Byłem dzieckiem i znalazłem moją mamę martwą. Po jej śmierci zajęła się mną babcia. Zmarła dwa lata temu. Zostałem sam, zupełnie sam. Nie mam już nikogo. Więc nie mów mi, że nie wiem czym jest cierpienie, bo wiem aż nazbyt dobrze.
Kiedy skończyłem Anesti wyglądała jakbym uderzył ją obuchem w głowę. Oczy miała szeroko otwarte w niedowierzaniu, a usta rozchylone jakby chciała coś powiedzieć, ale słowa zagubiły się w labiryncie jej umysłu.
-Liam, ja...
-Nie- przerwałem jej- nawet nic nie mów. Odwróciłem się do niej plecami, w tej chwili widok krwi na jej ubraniu i skórze był nie do zniesienia. Chciałem tylko wrócić do domu.
I wtedy ich zobaczyłem. Z każdej strony otaczały nas postacie w ciemnych płaszczach, powoli skradali się w naszą stronę. Przez kłotnię byliśmy nieostrożni, daliśmy się złapać w pułapkę. Kątem oka zobaczyłem jak Anesti wyciąga broń i zrobiłem to samo, lecz nie byłem pewny czy znowu dam radę walczyć. Jednak tamci nie zamierzali atakować, po prostu stali, obserwowali. Choć nie widziałem ich twarzy, czułem spojrzenia. W końcu jeden z nich wyłamał się z ciasnego kręgu i stanął tuż przed Anesti. Nie okazała strachu, jedynie wyżej uniosła podbródek i mocniej zacisnęła dłoń na broni. Już otwierałem usta, aby zapytać co tu się dzieje, gdy postać jednym szybkim ruchem ściągnęła kaptur,a Anesti ze świstem wciągnęła powietrze. Był mężczyzną w średnim wieku, mulatem o wyrazistych rysach i ciemnych jak heban włosach. Niemal emanował pewnością siebie i charyzmą i zrozumiałem, że jest przywódcą. Czekałem na jakiś ruch, na cokolwiek, co uspokoiło by moje galopujące serce i zszargane nerwy. Ale on tylko stał i patrzył na Anesti w absolutnym skupieniu, mierząc ją uważnym spojrzeniem, trochę jak drapieżnik obserwujący swoją potencjalną ofiarę. A potem się uśmiechnął. Co tu się do cholery działo?
-Anesti- powiedział cicho- prawda?
-A ty Zayn Malik. Przywódca tutejszych Nefilim, szef Instytutu.
Dziewczyna nie była zaskoczona. Odwzajemniła uśmiech i uścisnęła jego dłoń, a mężczyzna odwrócił się i zawołał do swoich towarzyszy.
-Anesti, córka archanioła Sandalphona.
I w tamtym momencie wszyscy Nefilim, bez wyjątku, padli na kolana, składając jej pokłon. Wszyscy oprócz mnie.