Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu,
trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, codziennie bez pot-
rzeby wbijają we mnie swoje młoty, kilofy, ogromne łychy
koparek. Szukają nie tylko cennych kruszców i szlachetnych
kamieni - to mogłabym im wybaczyć - szukają jego, uranu,
nie zniszczą nim mnie, mogą jedynie uśmiercić wszystko, co
na mnie żyje, w tym siebie. Ja przetrwam, nawet po takiej
katastrofie życie w końcu wróci do swego pierwotnego stanu,
potrwa to miliony lat, ale wróci... bez pasożytów, które
depczą plony, jakie daję im każdego roku. Dopuszczają się
nawet zanieczyszczania wody pitnej, którą wypuszczam dla nich
ze źródeł, dobrze wiedzą, że zamienia się ona w wodospad ich
ulubionego napoju, który spływa ze szklanki w prost do żołądka,
umożliwiając ludziom dalsze funkcjonowanie. Bez potrzeby
wycinają pradawne puszcze, tym samym pozbawiając domu miliony
stworzeń dziennie. Ich dzieci z sadystyczną radością mordują
nawet nikomu niezawadzające motyle, wyrywają im skrzydła, albo
czekają, aż uduszą się w słoikach bez otworów, którymi mógłby
dostawać się tlen, lecz to jest niczym w porównaniu z tym, co
robią niektórzy starsi. Polują na zwierzęta, ale nie dla mięsa,
czy chociażby skór, aby się ogrzać. Nie. Nie polują nawet po to,
by utrzymać populację dzikich zwierząt. Zabijają je z czystej
przyjemności, a następnie się tym szczycą.
Nie docierają do nich moje ostrzeżenia, takie jak trąby powietrzne,
gradobicia, czy huragany. Myślę, że jest tylko jedno rozwiązanie
na uświadomienie im, że źle postępują. Niestety wtedy będzie już
za późno...