Miejska akademia malarska była miejscem szczególnym, tchnącym dawnym duchem szkół klasycznych. Wzniosły, surowy gmach, wraz ze swoim wnętrzem i przestronnym ogrodem, w zupełności spełniał wyobrażenia Niccola. Wśród tych antykizowanych, ciężkich acz strzelistych kolumn i pod tymi kopułami znajdował on swoje miejsce, podobne mu do doskonałej szkoły z reprodukcji Rafaela, na które niegdyś trafił. Tu było jego niebo, jego raj - szczyt - promienny złotymi grotami w każdym calu. Z pieniędzy, jakie miał przeznaczone na pobieranie nauk, niewielką część przeznaczył na bogato ilustrowane opracowanie malarzy włoskich. Stąd dopiero poznał style inne od tego, jakiego nauczył go ojciec, a którego naturalnie nie planował nigdy porzucić. Powoli poznał świat sztuki w całym, szerokim jej zakresie. Na wykładach usłyszał o tym, jak ludzie odrodzenia pokochali ideały w spadku po antycznych, gdy wychodzili z mroku wieków średnich. Poznał historie dawne, które dawały natchnienie malarzom flamandzkim, a także te całkiem mu współczesne, dostarczające mrocznych inspiracji malarzom angielskim czy francuskim. To na wykładach - na zajęciach przy sztalugach zaś zaczął uczyć się nowych technik, motywów, tematów i sprytnych sposób. W domu jego ojca farby zawsze należało wytworzyć samemu, za pomocą olei i barwników, tu z kolei często używano już gotowych, trzymanych w skórzanych tubach. Docierało do niego wiele nowych zasad, ale o tych najważniejszych, wyniesionych z ojcowskiego atelier, nie zapomniał nigdy.
Jako student miał swoje mieszkanie w kamienicy tuż przy uczelni, zamieszkiwanej zresztą gęsto przez innych jej wychowanków. Naprzeciwko niego chociażby mieszkała grupka trzech naprawdę szczególnych osobników, którzy budzili weń tyle samo zainteresowania, co lęku. Wszyscy oni byli na swój sposób filozoficzni, pozamaterialni. Nosili się w sposób graniczący z ubóstwem: te same mieli płaszcze o niechlujnym wyglądzie, temu brakowało guzika, tamten miał tylko jedną jedyną krawatkę, a inny dziurawe buty. Jeden zdawał się nigdy nie myć rąk i tym chełpić, całe je miał bowiem w zaschniętej farbie. Po tym miało być znać, że jest to artysta. Co więcej, twarze tych dżentelmenów były blade, apatyczne, a oczy pozbawione zwykle blasku. Ożywać, mogłoby się zdać, byli zdolni tylko wtedy, gdy oddawali się sztuce.
Któregoś popołudnia ta wyjątkowa trójka wyszła w miasto. Każdy niósł walizkę farb i przyborów, a jeden okrył sobie ramiona prześcieradłem, jak gdyby był to co najmniej koronacyjny płaszcz. Razem szli w znanym tylko sobie kierunku - zafascynowany Niccolo zaś zaczął śledzić. Gdy jednak odkryli jego ciągłą obecność, pozwolili mu do siebie dołączyć.
- Pozwól tu, przyjacielu - zaprosił go student o smutnych oczach i tłustych, czarnych włosach. - Tak się składa, że planujemy tu wielki projekt i akurat brakowało nam czwartej duszy do pomocy.
- Czuj się, przyjacielu, jak wśród swoich.
Osobliwe towarzystwo przypadło mu do gustu. Tego wieczora czterej studenci rozciągnęli prześcieradło między drzewami w parku i zabawili się ni mniej, ni więcej, tylko w nowych impresjonistów. Na pół dla żartu bryzgali farbami po zaznaczonych uprzednio konturach, malowali postaci w ruchu, nie kończyli jednego, by zacząć drugie. Działali tak, jakby gonił ich czas, jakby słyszeli tykanie stopera.
Niccolo był pod wrażeniem. Trafił na kogoś, kto tworzył własne zasady, kto był ambitny i światły. W jego oczach trzej nowi przyjaciele urośli do rangi geniuszy, wizjonerów.
Później, przy butelce absyntu, który wyraźnie naprawdę lubili, poznał bliżej istotę ich funkcjonowania.
- Tworzymy bohemę - usłyszał. - Tym, co nas napędza, jest wena. Sztuka to jedyne, co po sobie pozostawimy. Nic więcej nie ma wartości. Świat nie ma wartości, bo stoi dziś na głowie. Sława, to jest coś, co może życie nieznacznie ułatwić, ale nic nie uczyni go zupełnie prostym. Pijemy. Malujemy. Nasza sztuka to emocje, nasze emocje to ból, gniew, brak zrozumienia. Naszą muzą jest piołunówka.
Alkohol ten miał przyjemną, zieloną barwę i rzeczywiście towarzyszył każdemu kolejnemu spotkaniu Niccola i jego "bohemy". Któregoś razu pozwolił obdrapać szkłem rękawy swojego płaszcza, by ten wyglądał bardziej profesjonalnie. Był to ostatni raz, kiedy pomyślał o ojcu, kiedy obejrzał się na wspomnienie jasnej pracowni z widokiem na ogród, w której codziennie widywał siwą głowę pochyloną przy pracy. Potem stał się częścią bohemy.
Zaczął badać, eksperymentować. Zapomniał o ciążącej mu zasadzie ostrożności i skromności. Nie chciał już delikatnych, przepełnionych światłem pejzaży, marzyły mu się raczej sugestywne portrety, ciemne scenerie, barwy symboliczne. W tym też stał się mistrzem. Swymi umiejętnościami wzbudzał uznanie profesorów, ale zamiast w typowy nigdyś dla siebie sposób uprzejmie podziękować, on nie przyjmował pochwał. Wycofywał się, mizerniał, a potem szalał przy sztaludze, znęcał się nad płótnem.
Wraz z przyjaciółmi pił i zażywał opium. Narkotyczne wizje, jakich wówczas doznawał, znajdowały odzwierciedlenie na jego płótnach. Był dziki i pełen agresywnej pasji. Chwilami czuł się potwornie wręcz dumny - oto osiągał to, o czym śnił! Ilustrował swój umysł, wydobywał na wierzch ciemne przestrzenie swego młodego serca i zszarganej duszy. Malował sępy rzucające się na padlinę. Sztormy rozbijające statki. Skazańców w drodze na szafot. Drzewa wisielców.
Tym, u kogo umiał teraz znaleźć zrozumienie i pociechę w trudnych chwilach, była trójka jego zaufanych przyjaciół - sam stał się jednym z nich, o tak samo smutnym obliczu, nędznym ubiorze i o sercu, z którego wypleniono wiarę oraz dobro.
Aż zdarzyło się, że podczas alkoholowej orgii uniósł pełen kielich w sokratesowym geście i rzekł pewnie:
- Sięgnąłem słońca!
Tej samej nocy zapił się ponad miarę i umarł, sam w swoim marnym mieszkaniu, z dala od ojca.
CZYTASZ
Dedal i Ikar
General FictionReinterpretacja antycznego mitu. Historia ojca i syna, której akcja ma miejsce na przełomie XIX i XX wieku.