Dedal

301 36 1
                                    

Mała, delikatna dłoń młodego chłopca, wspierana przez znacznie większą i bardziej suchą dłoń jego ojca, raz za razem dociskała trzcinowy pędzelek do powierzchni płótna, zostawiając na nim plamki białej farby. Te miały przedstawiać pąki róż na ciemnozielonym, namalowanym uprzednio krzewie, i chłopiec wyjątkowo się ucieszył, kiedy rzeczywiście w tych impresjonistycznych kleksach zobaczył te same kwiaty, które widział przez okno pracowni.
- Doskonale, Niccolo - pochwalił go ojciec. Zabrał rękę, by pozwolić synowi położyć ostatnie plamy koloru. - Zobacz, jaki ładny obrazek udało nam się razem stworzyć. Podoba ci się?
Malec pokiwał radośnie głową, poruszając leciutkimi złotymi lokami. Jego jasne oczy błyszczały w zachwycie. Wysunął się sprzed sztalugi, przemknął pod ojcowskim ramieniem i stanął w pewnym oddaleniu. Długą chwilę patrzył to na płótno, to znów za okno otwierające się na ogród; jego twarz jaśniała.
- To przepiękne! - szepnął z nabożną powagą, charakterystyczną dzieciom, gdy idąc za przykładem dorosłych starają się brzmieć dojrzale. - Piękne!
Tu podszedł ponownie do ojca i chwycił niezbyt mocno materiał jego poznaczonego plamami farb fartucha, którego używał, by nie zachlapać ubrań.
- Nie sprzedawaj tego obrazu, tato - poprosił chłopiec. - Jest nasz i jest piękny. Powiesimy go u mnie, nad biurkiem. A jutro możemy namalować nowy, który sprzedasz. Prawda, że jutro znów będziemy malować? Prawda?
Starszy człowiek położył czule szorstką dłoń na głowie syna i uśmiechnął się do niego z miłością.
- Prawda - zgodził się. Uradowawszy w ten sposób synka, zamknął okno i ostrożnie zdjął obraz ze sztalugi. Położył go na stole, by farba mogła schnąć. Potem klęknął przed chłopcem, kładąc mu dłonie na ramionach. Mądre, otoczone zmarszczaki oczy spotkały się z tymi roziskrzonymi, pełnymi dziecięcego rozmarzenia.
- Od dzisiaj będziesz mi towarzyszył w pracowni i w plenerze, kiedy tylko zechcesz - postanowił. - Ale pamiętaj, że to nie jest taka łatwa praca. Będę od ciebie wymagał skupienia, posłuszeństwa i stosowania się do moich rad.
Malec nie wyglądał na zrażonego tymi zastrzeżeniami. Z radością zgodził się - i od tego dnia rzeczywiście towarzyszył każdego dnia swojemu ojcu, ucząc się patrzeć i pracować tak, jak powinien to robić prawdziwy malarz.
Ojciec chłopca nazywał się Florentino i z malowania właśnie żył. Na terenach, gdzie mieszkał, był obcym, ale zamieszkał tu, gdy brak chleba zmusił go do wyjechania z kraju nieprzyjaznego artystom. Tutaj wiele zarabiał i jeszcze więcej pracował. Miał w życiu dwie tylko sprawy, o które dbał. Było to jego malarstwo i jego syn. Matka chłopca, jedyna miłość Florentina, zmarła wcześnie po porodzie i od tego czasu chłopiec stał się nieświadomie jedynym przyjacielem swego ojca. Łączyło ich coś na kształt nigdy nie spisanej umowy, na mocy której dzielili szczęścia i przykrości, spędzali czas tylko w swoim towarzystwie, pomagali sobie jak umieli - i byli szczęśliwi.
Ojciec nigdy nie ożenił się powtórnie. Jeśli akurat nie malował, to lubił siadać w małym ogrodzie za domem lub zajmować się roślinami. Za jego sprawą dzikie krzewy nabrały zdrowych, jasnych barw. Powyrzucał chwasty i ciernie. Róże otoczył sztachetami. Swe dzieło uznał za skończone wówczas, kiedy ogródek stał się pełen kwiatów, słońca, soczystych zieleni i żywych owadów, słowem - kiedy stał się doskonałym miejscem do zabawy. Wtedy zaczął tam przychodzić Niccolo. W ciepłe dni niechętnie wracał do domu.
Ale polubił pracownię malarską ojca, co też ten widział i co sprawiało, że jego serce rosło. Skoro już zaprosił syna do swojego barwnego świata, postarał się nauczyć go jak najlepiej wszystkiego, co sam wiedział. Któregoś dnia, gdy malowali małe akwarele na dworze, rzekł:
- Malarz musi być uczciwy i skromny. Uczciwość chroni go przed fałszowaniem obrazu, jaki widzi, skromność zaś nie pozwala mu przekroczyć zgubnej granicy pomiędzy dobrem a złem. Malarz pyszny maluje źle i jest zły, tworzy wszak najczęściej dla bogactwa i poklasku. Musisz pamiętać, żeby te dwie cechy w sobie pielęgnować.
Kiedy indziej zaś mówił:
- Malarstwo opiera się na miłości. Nie będzie malował dobrze ten, kto nie kocha świata, jaki przedstawia, ani ten kto nie ma zamiłowania do sztuki. Po prostu!
Niccolo kiwał wówczas głową, a jego błękitne oczy wypełniały się światłem. Stary człowiek wiedział wówczas, że jest rozumiany, cieszył się więc i nieraz promieniał równie młodzieńczą witalnością, co jego syn.
Z czasem nauczył go wszystkich zasad rysunku i wszelkich technik. Wyłożył synowi istotę malarstwa nie jako sztukę twardą, życiową, ale bardzo uczuciową i pełną emocjonalności. Pokazał mu wzorniki tylko po to, by potem je odrzucić. Miał powód do dumy: chłopiec był pojętny i wyglądało na to, że wszystko zapamiętywał. Co prawda jego kreska nie była tak pewna, jak ta ojca, ale w tym należało dopatrywać się jedynie tego, co nazywa się osobistym stylem. Niccolo nauczył się kłaść odpowiednio plamy farby, kopiować rzeczywistość na swój sposób. Był pejzażystą, jak ojciec.
Pewnego dnia jednak zaproponował coś innego.
- Chciałbym namalować ciebie, ojcze.
Dzień był szczególnie pochmurny, więc wolny czas po wspólnym obiedzie obaj spędzali na szkicowaniu prostych przedmiotów. Usłyszawszy słowa chłopca, stary Florentino najpierw się zdumiał, ale potem dobrotliwie przystał na tę propozycję. Odstąpił synowi jedną zaimpregnowaną deskę i miejsce przy sztaludze, sam zaś zasiadł na krzesełku pod pustą ścianą. Tego dnia po raz pierwszy mógł skupić się na tym, jak wygląda jego syn, gdy zajęty jest pracą przy malowaniu. Zdało się nagle ojcu, że już od dawna nie ma swojego małego chłopca, bo oto siedział przed nim młodzieniec: jasnolicy, skupiony, pewny tego, co robi. Energicznie mieszał on farby i z wprawą operował pędzlami, spojrzenie miał wytężone, a twarz pełną uduchowionej powagi. Nie, nie był już dzieckiem. Na przestrzeni lat stał się młodym malarzem.
Przez wpływ tych uczuć ukończony portret przedstawiał ojca zamyślonego, wzruszonego, o oczach błyszczących pewnym niemożliwym do opisania uniesieniem. Był to wizerunek mistrza, który w swym uczniu dostrzegł samego siebie.
Wkrótce okazało się, że chłopak ma doskonałe zadatki na portrecistę. Martwe natury i akwarele w plenerze, owszem, wychodziły mu świetnie, ich idealizujący wydźwięk bladł jednak w zestawieniu z przepełnionymi psychologią portretami Niccola. Kiedy obaj panowie - jeden coraz wyższy, a drugi bardziej przygarbiony - wychodzili do miasta po sprawunki, młody malarz nieraz siadał u stóp jakiegoś postumentu i pobieżnie szkicował w kajecie twarze przechodniów, przekupek czy stangretów. Pewnego dnia, wracając do syna, starszy człowiek zatrzymał się i schowany za rogiem patrzył chwilę, jak syn jego najpierw narysował portrecik jakiejś młodej damy, a potem wręczył go jej, wywołując na słodkiej twarzy rumieniec. A więc to już ten wiek, pomyślał wówczas stary. Do domu wracał w pełnym zamyślenia milczeniu.
Dwa dni później nastąpiło kolejne zdarzenie, które wpłynęło wyraźnie na starego malarza, zmuszając go do pewnego zaniepokojenia. Otóż gdy wraz z synem przechadzali się ścieżką Ogrodu Miejskiego, natrafili na grupę młodych panów w czarnych żakietach, z których każdy miał tekę rysunków i przybory rysownicze. Po ich wesołych rozmowach można było poznać, że to studenci malarstwa. Obserwując ich, Florentino uznał, że byłaby to ładna scena rodzajowa: czarna grupka z brązowymi tekami na zielonym tle. Gdy zechciał jednak podzielić się tym wnioskiem z synem, umilkł. Twarz Niccola wyrażała niewyslowiony zachwyt - zachwyt tymi żakami, może ich zgromadzeniem, gestami i nowoczesnym wyglądem. Nie mówił na ten temat nic; dopiero potem, gdy zatrzymali się nad stawem, rzekł cicho:
- Nie wiedziałem, że w pobliżu jest akademia malarska.
Ojciec założył ręce z tyłu i nie patrzył na syna.
- Owszem, jest.
- Ty tam chodziłeś, papa?
- Ja? Nie, nie tutaj...
- To moje nowe marzenie, iść do akademii. - W słowach tych zabrzmiało naraz tyle samo dorosłej pewności, co dziecięcej naiwności, ale były to słowa szczere.
Od tego dnia niestety myśl o nauce "profesjonalnego" malarstwa studyjnego nie opuszczała myśli młodzieńca, zupełnie jak gdyby tęsknił on za tym, czego wszak nie znał. Zdarzało mu się wspomnieć o tym czasami, wysnuć jakieś wyobrażenie na temat takich studiów, nie wiedział jednak przy tym, jak wiele smutku budzi to w jego ojcu. Stary Florentino myślał sobie bowiem: "Chłopiec był na moim wychowaniu od maleńkości i to ja założyłem mu skrzydła, by na nich wzleciał w przestworza. Tak być powinno". Ale w głębi duszy czuł, że moment odlotu nadszedł dla niego zbyt szybko. Nie był gotowy - a mimo to w końcu się zgodził.
Wysłał syna do akademii malarskiej. Przed jego odejściem rzekł mu jeszcze:
- Mimo tych reguł, jakich się nauczysz, nie zapomnij nigdy o radach swego starego ojca, mój Niccolo. Przynieś sobie sławę, ale bądź skromny. Nie porywaj się na to, co może cię przerosnąć. Przyjmuj nauki z pokorą. Lecz przede wszystkim nie zapomnij o mnie, obejrzyj się na ojca i wróć, kiedy będziesz tylko mógł.
- Będę się starał, ojcze - obiecał mu młody malarz. - Niczego ci nie zapomnę i przybędę z powrotem, nim zdążysz zatęsknić.
Florentino tęsknił jednak już w chwili, kiedy nakładał synowi nowy, czarny żakiet i podawał walizkę. Obaj czule się pożegnali, po czym Niccolo odszedł, by rozpocząć własną przygodę.
Ojciec zaś stał, patrzył za nim i zapłakał po raz pierwszy od wielu lat. Pierwszy raz był bowiem tak dumny z syna i tak przedwcześnie samotny.

Dedal i IkarOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz