01

346 57 28
                                    


Kiedy miałem jedenaście lat ani nigdy wcześniej, nigdy bym nie przypuszczał, że skończę w ten sposób. Ani, że to się tak potoczy. W końcu nigdy nie pyskowałem, zawsze byłem grzeczny i słuchałem się zarówno rodziców, jak i nauczycieli. Ci drudzy nieraz potrafili być naprawdę wymagający, ale takie były uroki katolickiej szkoły, do której wtedy uczęszczałem. Dopiero liceum rodzice pozwolili mi wybrać publiczne, gdy się przekonali, że zakonnice nie są najlepszymi nauczycielkami pod słońcem i ucząc się o Bogu na każdym przedmiocie, mimo wszystko nie przyjmą mnie na wymarzone studia i nie powinienem przedkładać wiary nad wszystko inne.

W podstawówce tego jeszcze nie wiedziałem. Nie miałem wtedy odwagi się buntować, wszystkie polecenia wykonywałem z uśmiechem i sumiennie odrabiałem zadania domowe. Nigdy nie przychodziłem w niewyprasowanym mundurku, nie spisywałem lekcji na kolanie i nie omijałem cotygodniowej mszy, udając, że jestem chory tak jak mój przyjaciel Sehun. Nieskromnie mówiąc, byłem wzorowym uczniem, który z pewnością zasłużyłby na szóstkowe zachowanie na świadectwie, gdyby nie pewien uszaty głupek imieniem Chanyeol.

Nie znałem wtedy nawet jego nazwiska. Kojarzyłem go głównie po tym donośnym, niskim głosie, który znacząco się odróżniał od tych wszystkich dzieciaków, które jeszcze były przed lub w trakcie mutacji, oraz po tym, że zawsze był wyższy niż reszta naszych rówieśników i jego odstające uszy były łatwo widoczne w większym tłumie.
Co prawda nigdy z nim nie rozmawiałem, ale denerwował mnie. Swoim donośnym śmiechem i tym patrzeniem się na mnie z góry, kiedy tylko się mijaliśmy. Każdy tak na mnie patrzył, ale on to robił w wyjątkowo irytujący sposób. Miałem wrażenie, że to z mojego wzrostu się śmieje i zawsze wtedy agresywnie wydychałem powietrze nosem w geście dezaprobaty, nie chcąc być dla niego niemiłym.

Aż pewnego dnia Chanyeol przegiął.

Byliśmy wtedy na wycieczce. Wszystkie piąte klasy pojechały w góry, aby zwiedzić pewną starą, buddyjską świątynię. Niestety, zamiast skorzystać z wygodnej kolejki, która zawiozłaby nas na sam szczyt, musieliśmy wspinać się tam o własnych siłach po wyznaczonej ścieżce. Droga sama w sobie nie była zła, nie znajdowały się tu żadne większe kamienie, o które można by się potknąć i nie było stromo, jednak problemem była tutaj pogoda. Słońce grzało niemiłosiernie, a ja miałem na sobie kurtkę, pod którą założyłem zwykłą koszulkę z nadrukiem z pingwinkami, więc nie mogłem jej zdjąć. Trochę bym się wtedy wstydził nosić takie rzeczy przy kolegach z klasy, bo to było dziecinne, a ja mając aż dwanaście lat, byłem już bardzo blisko upragnionej dorosłości i nie mogłem sobie pozwolić na taką kompromitację, jak nadruk z pingwinkiem.

W dodatku wiatr albo był wyjątkowo silny i sprawiał wrażenie, jakby mógł mnie  zaraz zdmuchnąć z drogi, albo kompletnie ustawał i pozwalał promieniom słońca mnie ugotować. Pociłem się niemiłosiernie i zapewne miałem czerwone policzki, jeśli nie całą twarz.

Całe szczęście, kiedy tylko dotarliśmy na górę, zarządzono postój, abyśmy mogli chwilę odpocząć. Odetchnąłem z ulgą. Widok z góry był niesamowity, ale w takim wieku niespecjalnie mnie interesował, tak samo, jak wielka, rysująca się tuż przed nami świątynia. Rzuciłem tylko okiem, stwierdzając niczym niewątpliwie doświadczony, ekspert, że to budowla ze starych czasów i w książce od koreańskiego mieliśmy zdjęcie bardzo podobnego budynku. To było tyle z zachwytu nad nią, skoro już widziałem coś takiego w podręczniku, to czemu teraz miałbym się tym ekscytować? To nudne.

Spróbowałem znaleźć wzrokiem najbliższą ławkę. Byłem na miejscu jako jeden z ostatnich, dlatego wszystkie miejsca siedzące zostały już pozajmowane. Nie chciałem tak jak inni siadać na ziemi, bo była brudna. Przeszedłem jedynie kilka kroków na bok, aby skryć się w cieniu najbliższego drzewa i ściągnąć z ramion swój plecak, a następnie znaleźć w nim butelkę wody. Po chwili wahania zdecydowałem się też ściągnąć kurtkę, chociaż na chwilkę, aby poczuć na skórze ramion upragniony, zimny wiatr. Zawiązałem ją wokół pasa, wysoko, niemal pod pachami, byle tylko jakoś skryć pod nią pingwinki. Nie do końca się to udało, ale przynajmniej zakryłem połowę nadruku, co uważałem za ogromny sukces. Z zadowoleniem odkorkowałem butelkę i wziąłem duży łyk upragnionej i przede wszystkim zimnej wody.

Wtedy usłyszałem czyjś śmiech. Nie do końca czyjś, bo dobrze wiedziałem, do kogo należał, ale nie widziałem Chanyeola przez cały dzisiejszy dzień, więc miałem nadzieję, że zwyczajnie został w domu. Niestety, nie został, a już wkrótce on i jakiś inny chłopak znaleźli się przy drzewie tuż obok mnie.

— Na to chyba uda się wspiąć, patrz, są duże gałęzie! — powiedział głośno niższy chłopak. — Chan, podsadź mnie.

— Baekkie, patrz! — Uszaty idiota wskazał na mnie palcem i uśmiechał się szerzej niż zwykle. — Pingwinek! Pingwineek! Pingwineeeeek!

Nie zdążyłem na to w ogóle zareagować, bo stało się coś dziwnego. Dźwięczny śmiech Chanyeola rozbrzmiał radośnie, a on sam chwilę później znalazł się tuż przy mnie, najwidoczniej się wcześniej potykając. Nawet nie miałem czasu, aby odsunąć butelkę od ust, gdy jego wielka łapa szturchnęła mój łokieć, a ja prawie się zakrztusiłem. Natychmiast pochyliłem się do przodu, starając się nie wypluć wszystkiego na ziemię i nie zacząć przeraźliwie kaszleć, co jednak było strasznie trudne.

Jeszcze trudniejsze było zachowane zimnej krwi, kiedy Chanyeol widząc, co mi zrobił, zaczął się głośno śmiać. Nie cierpiałem jego śmiechu, był naprawdę denerwujący. W dodatku sam fakt, że zauważył te nieszczęsne pingwinki, sprawił, że moje policzki zdążyły pokryć się czerwienią, a ja nie myślałem już wtedy racjonalnie. Myślałem jak dwunastolatek, który chciał się odegrać i najchętniej wystawiłby język, ale miał pełno wody w ustach, więc nie mógł tego zrobić.

Podniosłem się i zwróciłem głowę w stronę Chana, a następnie z nieukrywaną satysfakcją splunąłem na niego wszystkim, co zostało w moich ustach. Widziałem, jak na jego roześmianą twarz wstępuje zdziwienie, kiedy z piskiem odwraca się i zakrywa twarz rękoma. Co za dzieciak.

— Jesteś denerwujący — wycedziłem jedynie przez zęby.

Baek w tym czasie zamarł w bezruchu, niespecjalnie wiedząc, co powinien zrobić, poza udawaniem, że jest przyklejony do drzewa, więc nie zwracałem nawet na niego uwagi. Zrozumiałem, że wcale nie mnie się bał, kiedy rozbrzmiał za mną mocny, kobiecy głos, który nie mógł zwiastować nic, poza moimi kłopotami.

— Do Kyungsoo, na miłość boską, co ty najlepszego wyprawiasz?!



___

A/N: Mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu ta lekka i dziecięca historia.
Pomysł nie jest w stu procentach mój, zaczerpnęłam inspiracji z pewnej internetowej historii i w pełni się do tego przyznaję, ale jednocześnie przerobiłam ją wedle własnego uznania.
Po prostu potrzebowałam jakiegoś słodkiego do porzygu, fluffiastego ficzka z Chansoo, bo ostatnio widzę same angsty co jest D:
Jestem pewna, że Wy też go potrzebowaliście, może troszkę nieświadomie, ale jednak c:

A no i zapomniałabym — serdecznie dziękuję @yeolliex3 za betowanie~

pengu baby • chansooOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz