Rozdział drugi

864 82 46
                                    

Oślepił mnie rozbłysk żółtego światła. Jedną ręką zasłoniłem oczy, drugą nadal zaciskałem na talerzyku z okruszkami pozostałymi po posiłku Momo, w obawie, że upuszczę go na ziemię. Jednak zupełnie niepotrzebnie, gdyż wraz z ujrzeniem Chloe mimowolnie rozwarłem palce. Naczynie z trzaskiem uderzyło o podłogę, a sporej wielkości odłamki ozdobiły podłogę, co zupełnie zignorowałem, wpatrzony w siedzącą na łóżku dziewczynę.

Bardziej przypominała postać z jakiegoś dziecięcego komiksu, niż samą siebie. Czarne buty, na obcasach sięgały kolan. Dalej ciało nastolatki ściśle opinał lateksowy kostium, uwydatniając wysportowaną sylwetkę. Dziwne, zawsze blondynka sprawiała wrażenie szczupłej dzięki odejmowaniu sobie od ust wszystkiego co wysokokaloryczne, jeśli akurat w ogóle jadła, natomiast w tamtym momencie wyraźnie zarysowane pod ubraniem mięśnie czyniły zupełnie inne wrażenie. Czyżby kolejna moc grzebyka? Ale wracając do ubrania: słoneczno-żółty materiał zdobiły czarne pasy idące po ukosie, dzięki czemu tworzyły kąt prosty w miejscu zbiegu, umiejscowione nad linią botków oraz na talii, z jednym grubszym zasłaniającym klatkę piersiową. Pasy przecinały materiał na ukos. Rękawy również miały czarną barwę, sięgając od ramienia po odkryte czubki palców, odkrywając praktycznie same paznokcie, pomalowane na ten sam kolor, zresztą. Włosy zwyczajowo pozostały związane w kitkę, ale tym razem grubą, ciemną gumką, za którą wpięto Miraculum, eksponując je niczym diadem. Twarz mojej przyjaciółki zasłaniała maska we wcześniej wspomnianych barwach. Jednak największe wrażenie robiła para ogromnych, przezroczystych skrzydeł, których dolna część leżała na pościeli, podczas, gdy górna prawie sięgała sufitu, tworząc odbijające światło tło dla ich właścicielki, oraz wcześniej wspomniane Mioszadełko, na oko podobnej długości co nowa bohaterka Paryża.

Córka burmistrza sprawiała wrażenie nie mniej zdziwionej ode mnie. Patrzyła błękitnymi oczyma, wielkimi jak talerze, lustrując wzrokiem własne nogi, brzuch, stopy i biodra, intensywnie mrugając ciemniejszymi niż zwykle rzęsami. Obracała uniesionymi rękami, dokładnie badając każdy element nowego stroju. Dotknęła po kolei twarzy oraz głowy, sprawdzając co jeszcze uległo zmianie. Dłużej zahaczyła palcami o maskę i ozdobę do włosów, będącą sprawczynią całego zamieszania. Wykręciła szyję do tyłu, po czym cicho krzyknęła widząc skrzydła, co zaowocowało ich lekkim drgnięciem. Myślałem, że spanikuje, jak to na wychowaną w dobrym, ułożonym domu paniusię przystało (nadal ją lubiłem, ale bez przesady, ów fakt każdy zauważałam, nazwisko Bourgeois w tym wypadku stanowiło nie tyle nazwisko, co określenie błękitnookiej), lecz znowu mnie zaskoczyła.

Wybuchła śmiechem.

Radosnym.

Zdecydowana rzadkość. Nagle spojrzała na mnie, wyraźnie rozjaśniona. Lekki rumieniec przebijał się spod warstwy makijażu. Tęczówki zdobiły iskierki szczęścia. Chyba po raz pierwszy od kiedy kilkunastolatka straciła matkę. Chociaż chwila, na balu przez ułamek sekundy również dostrzegłem podobne...

-Już nie jestem uziemiona!- wykrzyknęła, niczym rozradowane dziecko, dziko machając przy tym nogami, przez co jeszcze bardziej skotłowała kołdrę. Sekundę później już wznosiła się metr nad posłaniem, wprawdzie tylko kilka centymetrów, zapewne z winy poznawania świeżo dostanej umiejętności, aczkolwiek zawsze coś, a jej skrzydła pracowały tak szybko, iż wyglądały jak rozmyta smuga. Pierwsze kilka metrów nowa Pszczoła pokonała dość niepewnie, w każdej chwili gotowa czegoś się złapać w razie upadku, lecz nabrawszy zaufania co do owej alternatywy dla chodzenia na piechotę wywijała koziołki oraz inne cuda pod samym sufitem, krzycząc przy tym dziko z uciechy. Zupełnie jakby od zawsze należała do świata wiatru. Gwoździem do trumny został jednak chichot, który co rusz uciekał z wąskich warg siedemnastolatki. I to taki bez owej znajomej nutki szyderstwa, stanowiącej wręcz wizytówkę nowej obrończyni Miasta Świateł. Był najzwyczajniej w świecie wesoły, jakby szczęście duszone przez tyle lat musiało wreszcie uciec na powierzchnię. Najwyraźniej mu się udało, ponieważ z zaskoczeniem zauważyłem, że moje usta trwają w rozciągnięciu, wręcz od ucha do ucha, ignorując ból napiętych mięśni. Tłumaczyłem to sobie naturalną reakcją łańcuchową, nie zadowoleniem z faktu, iż moja przyjaciółka wreszcie choć odrobinę wróciła do znanej mi z dzieciństwa dziewczynki. Przez jakiś czas tak fruwała, prawie tłukąc przy tym ścienne lampki, aż w końcu podleciała do mnie. Trwała w zwieszeniu nad podłogę, pewnie żeby nie nadwyrężać skręconej kostki. Musiałem lekko unieść głowę, by spojrzeć jej w oczy, a byłem przecież dość wysoki.

Miraculum 2-Nowa drużynaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz