three

4.3K 440 60
                                    


Rose

17 kwietnia 1912

Moje oczy nie produkują już łez. Zdały sobie sprawę, że to bez sensu. Że płacz nie wróci mi Jacka. Że nic tego nie zrobi.

Od dwóch dni siedzę na molo, patrzę na przybijające do portu statki i płaczę, wciąż w płaszczu Cala i podartej sukience. Serce oceanu ciąży mi w kieszeni jak tysiące cegieł, ale nie mogę po prostu się go pozbyć. Nie jestem jeszcze gotowa.

Nazwij mnie potencjalną samobójczynią z miłości przez utopienie. Jestem jak otwarta czakra, cieknący kran i krwawiący nos. 

- Przestań, Rose.

Słyszę jego głos tak wyraźnie, jakby był tuż obok. Jest tu, prawda? Tak bardzo boję się pogryzienia przez chorą na wściekliznę rzeczywistość, strzaskania iluzji, romantyzmu utopionego w ostatnich strzępach nadziei, że powoli zaczynam w to wierzyć.

Te nieliczne chwile, gdy mojej głowy nie wypełnia jego szept, przeznaczam na myślenie o osobie, którą pozwolił mi się stać. Szedł w zaparte, powtarzał, że sama się uratowałam, ale wiem, że to nieprawda. To on mnie ocalił. Dziś nie jestem Rose DeWitt-Bukater, bogatą, bezradną dziewczynką z Filadelfii. Jestem Rose Dawson, niezależną, żującą tytoń i dosiadającą konia po kowbojsku kobietą. I nie stałabym się nią, gdyby Jack nie dał mi ostatecznego impulsu do powiedzenia stop.

Jednak bez względu na moje uczucia względem nowej Rose, dziś nowa Rose jest nikim. Nie ma dokąd pójść. Nie ma do kogo się zwrócić.

Nic już nie ma.

Nie myśl jednak, że żałuję. Że nienawidzę tego, co mnie spotkało. Nigdy nie czułam się bardziej żywa, niż podczas tych nielicznych dni spędzonych na Titanicu. Tam byłam niepokonana. Czułam, że nic nie może mnie powstrzymać. A gdyby na pokładzie zabrakło jego, nigdy nie znalazłaby się na nim Rose Dawson. Dał mi czystą kartę, nową wieczność i sprawił, że wiem, jak chcę ją przeżyć.

Z tym, że nie mam pojęcia, gdzie zacząć.

Jack mawiał, że należy sprawiać, by liczył się każdy dzień, ale to wydaje się niemożliwe, gdy nie wiesz, gdzie się udać. Z drugiej strony - czy nie tak było z nim? Nigdy nie wiedział, gdzie zmierza, ale zawsze dochodził do celu.

Ostatni raz spoglądam na nadpływające fale, brudny piach i zakotwiczone w dokach statki. Słońce mozolnie wynuża się zza horyzontu. Wielka kula ognia na tle oceanu przywodzi mi na myśl niezatapialną Molly Brown. Molly Brown, która zdążyła wcisnąć mi swój adres tuż przed opuszczeniem pokładu Carpathii.

Adres, który jest moją odpowiedzią.

Prawą dłoń zaciskam na ukrytej w kieszeni kartce, lewą - na ciężkim brylancie, który przypomina mi o złożonej Jackowi obietnicy.

Biorę głęboki oddech i wreszcie ruszam przed siebie.

*

- Połączenie z Broadway Street, numer pięćdziesiąt sześć.

Wstrzymuję oddech, czekając na potwierdzenie operatora. Po upływie kilku, ciągnących się w nieskończoność sekund, szorstki głos odpowiada na moje wezwanie.

- Alfred Atwood. Tak słucham?

- Witam - chrypię. Ze stresu momentalnie zasycha mi w gardle - nie rozmawiałam z nikim od dnia katastrofy. - Czy mogłabym prosić do telefonu panią Brown?

Mężczyzna burczy coś pod nosem.
- Z kim mam przyjemność?

Chcę użyć nowego nazwiska, ale w porę orientuję się, że Molly może go nie rozpoznać. Nie chcę jednak przedstawiać się nazwiskiem matki, więc decyduję się na proste:

make it countOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz