Rozdział 2 - marzenie

69 8 1
                                    

Nazywam się Ashio i mieszkam, razem z ojcem, na obrzeżach miasta Hyse, które jest położone na wschodzie państwa w pobliżu morza. Jest to bardzo stara osada, jedna z pierwszych, które powstały na tym terenie. Niedaleko przebiega szlak handlowy, więc widok wielu podróżnych, w tym przedstawicieli innych ras, nie jest niczym nadzwyczajnym. Nasze miasto należy do tych bogatszych i najlepiej rozwiniętych, jednak jest widoczna różnica w poziomie zamożności mieszkańców. Od czasu jego powstania powiększyło swoje terytorium niemal pięciokrotnie. Architektura jest zróżnicowana, w centrum znajdują się najstarsze budynki, które zamieszkuje średniozamożna warstwa ludzi. Im bliżej morza, tym zabudowa staje się solidniejsza, nowsza i bardziej ozdobna. Nad wybrzeżem mieszkają najbogatsi przedstawiciele społeczeństwa. Mój dom znajduje się niemal na końcu miasta, za głównymi murami, w północno-zachodniej części. Na zachodzie rozciągają się rozległe pola zbóż oraz pastwiska, na których wypasamy swoje stada. Natomiast nieco dalej,na północnym-zachodzie, znajduje się cmentarz, gdzie pochowani są wszyscy mieszkańcy, niezależnie od wieku, płci czy posiadanego majątku. Mogę z pewnością powiedzieć, że całkiem lubię to miasto. Przeżyłem w nim całe szesnaście lat swojego życia. Wtedy jeszcze nie znałem nic poza jego granicami. Zawsze wydawało mi się, że jest ono ogromne, ale ludzie, jakże się myliłem!   

Żyję w niewielkim domku, ale z całkiem sporym obejściem ze stajnią, w której trzymamy starą, nieco ślepawą klacz. Jest to jedyny koń w najbliższej okolicy, dlatego sąsiedzi często ją pożyczają do prac na polu lub do pomocy przy transporcie cięższych rzeczy. Dawniej mieszkałem jeszcze z matką i dwoma siostrami, ale odeszły przed dwoma laty. Nie mogły już wytrzymać atmosfery panującej w naszym domu. W sumie im się nie dziwię, też bym uciekł, gdybym musiał wysłuchiwać cały czas narzekania ojca. Jednak na szczęście rzadko przebywałem w domu, wracałem tylko na noc, zbyt późno by z kimkolwiek rozmawiać. W takim razie co robiłem całymi dniami, jeśli akurat nie pracowałem w polu? Przechadzałem się po mieście. Poważnie, potrafiłem cały dzień błądzić bez celu, obserwując życie codzienne innych ludzi. Zastanawiałem się, jak mogłoby wyglądać moje życie, gdybym nie był tym, kim jestem. Jednym słowem – nie robiłem nic. Podczas dni spędzanych na bezsensownym łażeniu, poznałem niemal każdy zakamarek miasta oraz odkryłem przyzwyczajenia wielu ludzi. Na przykład, pewien staruszek z mało zamożnej dzielnicy, co tydzień karmił ptaki okruszkami chleba. Z kolei młoda dziewczyna z naprzeciwka robiła pranie co trzy dni, a jej sąsiadka codziennie rano, punktualnie o szóstej, chodziła po świeże pieczywo dla czwórki swoich dzieci. Mógłbym tak wyliczać w nieskończoność, jednak nikogo z obserwowanych ludzi nie poznałem osobiście. Zawsze odczuwałem smutek, myśląc o tym, bo prędzej czy później poznałbym każdego z nich. W trakcie ich pogrzebu, bo przecież każdego kiedyś to czeka. Tak przynajmniej wtedy myślałem, przechadzając się po jednej z mniej uczęszczanych ulic. Jednak głos mojego jedynego przyjaciela odgonił ode mnie te przykre myśli, przywołując mnie do rzeczywistości.

- Twój ojciec cię woła. - powiedział klepiąc mnie po ramieniu.

- Ach, to ty, Trecit. Czego ode mnie chce?

- Gdybym wiedział, tobym ci powiedział. A teraz praca czeka, muszę wracać do kuźni. - na pożegnanie pomachał mi ręką i oddalił się szybkim krokiem w stronę wąskiej uliczki.

Trecit był rok młodszy ode mnie, ale znacznie lepiej zbudowany. Wysoki szatyn z piwnymi oczami i ciemniejszą karnacją. Miał również bardzo dobrze rozwinięte mięśnie ramion i grzbietu. Niechętnie to przyznaję, ale mu zazdrościłem. Nie tylko wyglądu, ale także usposobienia. Bardzo łatwo nawiązywał kontakty z innymi ludźmi, znał i przyjaźnił się z niemal wszystkimi w naszej dzielnicy. No i dogadywał się ze swoim ojcem, od dwóch lat prowadził razem z nim kuźnię. Trecit, jako syn kowala był szanowany w naszej społeczności, miał prestiż, a dodatkowo w wolnym czasie chętnie pomagał innym. Wiele razy zastanawiałem się, jak on znajduje na to wszystko siłę i dlaczego akurat ja zostałem jednym z jego najlepszych przyjaciół. Może to dlatego, że przeciwieństwa się przyciągają albo zrobiło mu się mnie żal, kiedy mnie widział, jak włóczę się bez celu. Z jednej strony towarzyski, wysoki i dobrze zbudowany szatyn, a z drugiej strony ja, przeciętnej budowy i wzrostu niebieskooki brunet. Nie żebym był jakoś szczególnie słaby, ale w porównaniu z synem kowala wyglądałem raczej mizernie. Trecit był zawsze uśmiechnięty i miał bardzo dużo do powiedzenia, natomiast większego milczka ode mnie można by ze świecą szukać. Byłem jednym z niewielu, którzy potrafili słuchać jego paplaniny dłużej niż dwadzieścia minut. W sumie nigdy nie skupiałem się specjalnie na tym, co mówił, tylko czasem potakiwałem głową na znak, że doskonale go rozumiem. Potrafił w ten sposób przegadać kilka godzin, myśląc, że go słucham, po czym odchodził zadowolony.

Po odejściu Trecita, zrezygnowany skierowałem się w stronę domu. Przed drzwiami wejściowymi czekał na mnie ojciec. Jak zwykle był przygarbiony, a jego poszarzała skóra i wiecznie brudne paznokcie nie straciły nic ze swego uroku. Skierował swój wzrok na mnie i już wiedziałem, że coś jest nie tak. Jego oczy były inne niż zazwyczaj. Normalnie jego wzrok był mętny, zamglony, obojętny, natomiast teraz tliła się w nim iskierka życia. Skinął na mnie głową, każąc wejść do środka. Zaintrygowany tym, co wywołało taką zmianę poszedłem za nim do głównej izby. To, co zobaczyłem kompletnie mnie zaskoczyło. Przy stole siedział przygarbiony chłopiec, na oko dwunastolatek, uporczywie wbijający wzrok w podłogę.  

- Co to ma znaczyć? - zapytałem ojca.

- Znalazłem sobie czeladnika. - oznajmił niemal z radością w głosie. To było dla mnie niczym cios w brzuch.

- Teraz nie musisz dziedziczyć po mnie fachu. On to zrobi. - rzekł wskazując na chłopca, który usłyszawszy te słowa, jeszcze bardziej się skulił. 

W tym momencie poczułem się, jakby ktoś przywalił mi łopatą w twarz, a wierzcie mi, znam to uczucie. Nie miałem pojęcia, jak zareagować, czy się złościć, kłócić, czuć zazdrość czy może radość z powodu tego, że nie będę musiał podążać tą drogą. Byłem tym wszystkim tak zszokowany, że nie wiedziałem, co zrobić lub rzec. Czułem, jak wszystkie te sprzeczne emocje mieszają się ze sobą tworząc wybuchową mieszankę, po której zostanie tylko mokra plama. W tym momencie zwyciężyła złość, wzięła górę nad wszystkimi innymi emocjami. Z reguły jestem spokojnym człowiekiem i ciężko wyprowadzić mnie z równowagi, ale kiedy już się to stanie...ojojoj, bójcie się Niebiosa. Ojciec widząc po mojej minie, co zaraz nastąpi, próbował jakoś załagodzić sytuację. Muszę przyznać, że trafił wtedy w czuły punkt i gdyby nie zareagował odpowiednio, nie wiem co by się dalej działo.

- W końcu będziesz mógł spełnić swoje marzenie. Pamiętasz? Zawsze mówiłeś, że chcesz być piekarzem i dostarczać ludziom najlepsze pieczywo w mieście.

Taaa... odkąd sięgałem pamięcią, chciałem być piekarzem i dawać innym to, co najlepsze. Najlepszej jakości chleb dla każdego, niezależnie od zajmowanej pozycji. Było to zanim dowiedziałem się, że muszę zostać grabarzem, tak jak mój ojciec. Wiedział, że tego nie chciałem, dlatego uporczywie szukał czeladnika, jednak nikt nie chciał się zgodzić. Grabarz nie kojarzył się ludziom dobrze, a ja chciałem być ceniony za swoją pracę. Był to zawód równie ważny, jak każdy inny dla prawidłowego funkcjonowania miasta. Wiedziałem to, rozumiałem, ale mimo wszystko chciałem nieść ludziom radość i wiedzieć ich uśmiech, a nie tylko smutek. Ojciec wiedział, że z moją wrażliwością, nie będę odpowiedni do tej pracy, dlatego kazał mi chodzić po mieście i obserwować innych, myśląc o nich jak o przyszłych klientach. W końcu pogodziłem się ze swoim losem dwa lata temu. Zaczęła cechować mnie obojętność i bierność. Starałem się zbytnio nie angażować w relacje z innymi, wyjątkiem był Trecit, który nie chciał się ode mnie odczepić, dopóki się z nim nie zaprzyjaźniłem. Jestem mu za to wdzięczny, bo gdyby nie on, nie wiem, czy byłbym ciągle przy zdrowych zmysłach. Po mojej przemianie matka i młodsze siostry nie wytrzymały, dlatego odeszły mieszkać u dziadków. Czasami nas odwiedzają, ale na krótko. Nie mam im tego za złe. Przebywanie z osobami, które na co dzień zajmują się zmarłymi, nie koniecznie należy do najprzyjemniejszych rzeczy.  

Odetchnąłem kilka razy głęboko, żeby się uspokoić.

-Nie uważasz, że już na późno na naukę fachu? - zapytałem ojca, starając się przemawiać spokojnie i z opanowaniem.

- Nigdy nie jest za późno na naukę. Możesz teraz robić co chcesz, nie będę cię zatrzymywał dłużej. - podszedł poklepał mnie po ramieniu.

- Dzięki za pozwolenie. - wycedziłem przez zaciśnięte zęby i powolnym krokiem wyszedłem na zewnątrz. Skierowałem się w stronę zachodu. Kiedy doszedłem na skraj miasta, upewniłem się, że nikt mnie nie obserwuje, po czym zacząłem biec jak głupi prosto przed siebie z uśmiechem na twarzy. Zatrzymałem się dopiero pośrodku pola złotej pszenicy, dysząc jak wół. Czułem, że gdybym pobiegł jeszcze trochę dalej, to mógłbym wypluć swoje płuca. Na szczęście wokoło nikogo nie było, tylko ja, pole pszenicy, błękitne niebo i delikatny wiatr. Wyprostowałem się, odetchnąłem głęboko, wciągając w nozdrza zapach zbóż i próbując wyrzucić z pamięci ostatnie dwa lata. Poczułem się, jakbym wybudził się ze zbyt długiego snu. Poczułem się całkowicie wolny po raz pierwszy w życiu. Było to nieco przytłaczające uczucie, ale na szczęście dokładnie wiedziałem, w którą stronę powinienem się udać. Nieważne jak ani kiedy, ale z pewnością zostanę piekarzem, na którego wszyscy będą mogli liczyć.

Chleb bojowyWhere stories live. Discover now