Czuję jak spadam. Moje skrzydła rozpadają się. Nie mam głosu, nie mogę wydać żadnego dźwięku. Próbuję się czegoś złapać ale ściany są całe w glutowatej mazi. Jest tak ciemno, że nie widzę własnych dłoni. Nie mogę płakać ani się śmiać. Czuję tylko ból w żołądku. Porażka. Przegrałam. Niemożliwe. Uderzam o ziemię. Nie mogę się ruszyć, mam dziwnie wykręcone biodra. Jestem przerażona. Jestem tak przerażona, że nawet nie mogę zaczerpnąć oddechu.
Nie chcę umierać.
- Asas! - Komuś z płaczu łamie się głos. - Asas! - Kto to jest? - Oddycha. Co za szczęście!
Och. Znów mam koszmary. I znowu są to koszmary o spadaniu. Tym razem był aż nadto realistyczny. Dalej boli mnie brzuch. Tak właściwie boli mnie wszystko. Tylko dlaczego?
Otwieram oczy. Blask księżyca wżera mi się w źrenice. Po chwili zauważam Bambi, ma twarz umazaną krwią i strasznie rozczochrane włosy. Obok niej Roszpunka i Widmo ociekają wodą. Obydwaj trzęsą się z zimna, chociaż próbują to ukryć. Z ich pociętych twarzy, wcześniej umytych przez wodę, teraz spływają bursztynowe smugi krwi. Wszyscy mają w oczach wymalowaną ulgę.
Pamiętam.
Wpadłam do morza. Za mną przeogromne stado morderczych ptaków. To one rozszarpały mi brzuch, który w tej chwili rwie mnie bólem. Koszmar nawiedził mnie dzięki Widmowi.
- Bambi nie rycz. - Siadam, przeklinając ludzką delikatność. - Martwa nie jestem. - Świetnie, charczę jak stary traktor. - Idźcie się ogarnąć. Jak coś was złapie, to spotkanie ze śmiercią mam już załatwione.
Dalej się mi przyglądają, niczym zbite psy. Wzdycham głęboko nad ich troską. W myślach. Ręką sięgam po apteczkę, którą pewnie przyniosła blondynka. Pokracznie przegrzebuję jej zawartość, bo moje palce są jak miniaturowe kłody. Kątem oka widzę, jak dalej się na mnie gapią.
- Asas... - Głos Widmo zdaje się być pełen goryczy. Kaleczy mi tym serce. - Na pewno sobie poradzisz?
- Wszystko ok. - Stoi jeszcze przez chwilę. Nie powinnam tak żerować na jego umiejętnościach. Odpłaca mi się tygodniami troski. - Nic mi nie będzie. Koszmary śnią się każdemu, nawet bez twojej pomocy.
Brat prawie siłą zaciąga go na piętro, do łazienki. Bambi już z niej wychodzi. W tym czasie szarpię się z bandażami, które nijak nie chcą porządnie się ułożyć. Jęczę za każdym razem, jak przez przypadek dotknę rany.
- Beze mnie sobie nie poradzisz. - Blondynka z uśmiechem na twarzy odbiera mi opatrunek. - Unieś lekko ręce. Dobrze. - Bez protestów wykonuję polecenia. Jeżeli ktoś tu się zna na leczeniu, to właśnie ona. - Teraz będzie bolało. - Prawie skaczę. Piecze. - Nie jest tak źle, trzeba to tylko zaszyć, bo wda się zakażenie. - Na chwilę milknie, przysuwając twarz do mojego brzucha. - Tylko ten zapach mnie niepokoi. Trucizna?
Reaguję z niezłym opóźnieniem. Wiem, że z jej zdolnością węchu, potrafi dokonać cudów. Ale trucizna? Że niby dlaczego?
- Co ty gadasz, złotko. - Chichoczę nerwowo. Naprawdę pech trzyma się mnie strasznie kurczowo. - Te ptaki nie są trujące. Bylibyśmy już martwi. - Chcę, żeby powiedziała, że to tylko żart.
- To nie jest od tych ptaków. - Powietrze w moich płucach nagle gdzieś niknie. - Jest całkiem silna ale na pewno jest na nią lekarstwo. - Powraca do zaszywania rozcięcia. Widzę jednak, jak jej warga delikatnie drży. - Muszę tylko je szybko znaleźć.
- Bambi. - No powiedz coś. Cokolwiek. Przecież nie jesteś bezduszną maszyną.
Cisza trwa dotąd, dokąd bielutki bandaż nie zostaje zakryty czystą bluzką.
- Parę tygodni, może trochę dłużej. - Jej głos brzmi strasznie mechanicznie. Jak robota. Mam ochotę ją zbesztać.
- Ja jednak uważam, że będzie miała przed sobą długie życie. - Huk i szczęk, charakterystyczny tylko dla spiżu.
Nagle przy mnie znajduje się Roszpunka. W dłoni Bambi dymi broń. Widmo próbuje złapać przybysza.
- Spokojnie. - Głos obcego wydobywa się tuż koło mojego ucha. - Mam zlecenie.
To chłopak w wieku Roszpunki, czyli siedemnaście, może osiemnaście lat. Przypomina mi ludzi pochodzących z Włoch, posiadających piękną, nadmorską urodę. Jego czarny obiór upodabnia go do boga śmierci. W wyciągniętej ku mnie dłoni trzyma list.
List?
- Czego chcesz? - warczę niemiło. Przy jego szyi błyszczą dwa ostrza. - Nikt obcy nie może tu się dostać.
- Przeczytaj. - Potrząsa listem. Na palcu ma sygnet z czaszką.
- Dlaczego miałabym to przeczytać? - Ma pustkę w oczach. Chłopcy czekają na mój sygnał. - Powinnam ci odciąć tę rękę. Nauczyłbyś się przynajmniej pukać. - Uśmiecha się delikatnie.
Roszpunka, nie spuszczając sztyletu, wyszarpuje mu papier z ręki. Nie wiem nawet, ile słyszał z naszej rozmowy. Czy obydwaj z Widmem nas podsłuchiwali? Jeśli tak, to są całkiem niezłymi aktorami. Nie widzę po nich krzty jakichkolwiek emocji. Tylko nieludzkie skupienie na przybyszu.
Bambi szturcha mnie w ramię. Dalej celując do chłopaka, mówi:
- Wy się nim zajmijcie. Muszę pomóc Asas. - Pomaga mi wstać. Nie odkłada broni. - Będziemy w łazience.
CZYTASZ
Skrzydła Zwycięstwa
FanfictionJestem Asas. A to jest moja.... Hmmm... Gromadka. Po dostaniu dziwnego listu od kopytnego starszego pana, wybieramy się w podróż do Obozu Herosów. Do którego szczerze nigdy nie chciałam jechać. Bądźmy szczerzy, kto wierzy w takie bajki?