EPICENTRUM

988 63 4
                                    



– Ty niedobra dziewucho! – Dobiegło do jej uszu wołanie ciotki.

Nie odwróciła się jednak, tylko ruszyła wzdłuż lasu. Nie będzie kolejny wieczór siedzieć bezczynnie w chacie. Zarzuciła kaptur na cieniowane włosy naznaczone różowymi kosmykami.

W Rumi, gdzie mieszkała, mogła robić milion ciekawszych rzeczy. A tutaj? Miała już dość głuszy, wiecznej wilgoci, robactwa i ciszy przerywanej szmerami gryzoni.

Dla niej miejsca takie jak to mogły w ogóle nie istnieć. Urodziła się w mieście, żyła w mieście i w mieście chciała umrzeć – oczywiście nie teraz, tylko za jakieś sześćdziesiąt lat. A może i szybciej, zwłaszcza że coraz częściej myślała o skróceniu sobie życia.

Spędziła u ciotki dopiero dwa dni, a miała wrażenie jakby minęło trzydzieści. Bez dostępu do Facebooka, aska, demotów, snapchatu, klubów, Idy i Oskara czuła się jak narkoman na głodzie.

Przeklęta leśniczówka!

Kopnęła drobne drzewko, łamiąc je wpół. Główka sosenki zawisła na cienkim łyku, z którego popłynęły lepkie łzy.

Zatrzymała się. Czuła jak mimowolnie zaciska szczęki, aż boli ją żuchwa. Wpatrywała się w roślinę. Wdech, wydech. Uspokajała nerwy, aż do momentu, gdy zaczęły ogarniać ją wyrzuty sumienia. Chwyciła lepką gałązkę w palce i postawiła ją do pionu, jakby liczyła na to, że się zrośnie. Nic z tego. Sosenka zwiesiła bezwładnie koronę. Dziewczyna sapnęła z rezygnacją.

Nagle do jej uszu dobiegł trzask przypominający łamanie suchego patyka. Rozejrzała się, czy przypadkiem ciotka nie nadchodzi – nie zniosłaby jej kolejnego kazania.

Ponowny trzask, głośniejszy. Zupełnie jakby ktoś wszedł na cienki lód. Wyprostowała się i objęła wzrokiem pas wyjałowionych pól uprawnych. Wokół nie było żywej duszy. I znów ten sam odgłos. Tym razem z bliska, spod jej stóp. Przeszedł ją dreszcz. Spojrzała w dół i zastygła w bezruchu. Ziemia między jej nogami wyglądała jak popękana skorupka od jajka.

– Co jest?

Drżenie ziemi przeszyło jej ciało. Nim zdążyła się zorientować w sytuacji, pęknięcie rozsunęło się pod jej nogami jak zardzewiałe wrota. Chciała uskoczyć w bok, ale nie zdążyła. Gleba się osunęła i utworzyła szczelinę długą na kilka metrów. Dziewczyna złapała się krawędzi i wbiła paznokcie w ziemię, która zsypała się jej na twarz. Oczy ją zapiekły i napełniły się łzami. W zębach zatrzeszczał piach. Nad nią stuletnie sosny łamały się jak zapałki i padały jedna za drugą. Wszystko wokół drżało. Miała wrażenie, że mityczny olbrzym zamknął kulę ziemską w dłoniach i potrząsa nią dla zabawy.

Wisiała zdana na łaskę sił potężniejszych od siebie. Ręce naprężone do granic możliwości rwały ją w łokciach, jakby rozciągano je średniowieczną machiną do tortur. Starała się wydostać z pułapki, lecz siła grawitacji ciągnęła ją w dół. Spanikowany mózg pracował na największych obrotach. Zaskakiwał ją serią wspomnień: dni zdominowanych przez alergię, poranków z porcją tabletek przeciwhistaminowych, popołudni z antydepresantem i pizzą na kukurydzianym cieście, wieczorów z oczekiwaniem na powrót rodziców z pracy. Ujrzała w pamięci matkę siedzącą nad laptopem, analizującą chemiczny wzór. Nad nią pochylony ojciec, rozprawiający o korzyściach wiązania uranu. A ona tuż za nimi. Podchodzi z walącym sercem, z nadzieją, że może tym razem jej się uda.

– Mamo, nie potrafię zrobić matmy. – Wyciąga zeszyt. Jest przekonana, że rodzice nie wyczują kłamstwa. Przecież ich córka to matoł z zawodówki – to oczywiste, że nie umie liczyć.

LUONTOOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz