OSADA - 4

186 16 12
                                    

Zamilkli. Chloris usłyszała dźwięk otwieranych drzwiczek komody, a po nim kroki. Zakryła się szczelniej ręcznikiem i po chwili ujrzała Gratusa. Z nieodgadnionym wyrazem na twarzy podał jej beżowe ubranie, na które składały się koszulka i spódnica, po czym odszedł bez słowa.

Chloris zamknęła drzwi. Przyglądała się ubraniu ze zmarszczonym nosem, jakby wąchała obornik. Perspektywa noszenia rzeczy Róży wzbudzała w niej niesmak. I ten kolor – bezbarwny i mdły. Zupełnie nie jej styl. Czarne spodnie, top, bluza i glany były dla niej jak druga skóra. Z tego co kojarzyła spódnicę miała na sobie ostatnio na bierzmowaniu. Ksiądz ją wtedy zrugał, że założyła do niej botki z ćwiekami.

Okazało się jednak, że ubranie Róży całkiem dobrze na niej leży. Nie spodziewała się nawet, że tak nieszykowny i organiczny materiał może się okazać tak przyjemny dla skóry. Przejrzała się w lustrze.

– Wyglądam jak pieprzona Marion z Robin Hooda. Dajcie mi konia!

Popatrzyła na swoje włosy. Wbrew temu co powiedział Gratus, nie uważała, by wyglądały lepiej. Były mysie. Nijakie. Tak samo jak jej szare oczy. Przyjrzała się swojej twarzy i nagle uderzył ją pewien szczegół, a raczej jego brak. Zaczęła oglądać szyję, dekolt, przerzuciła wzrok na dłonie i ręce. Podciągnęła spódnicę, by zobaczyć nogi i stopy.

– Niemożliwe...

Zawsze po kąpieli, nawet przy użyciu superdrogich hipoalergicznych kosmetyków z emolienami, wyglądała jak dziecko z różyczką. Teraz jej skóra była nieskazitelnie gładka, bez najdrobniejszej krostki.

Róża postawiła na stole misę z parującą zupą, nalała po wielkiej łyżce do glinianych salaterek i usiadła obok Gratusa. Żołądek Chloris zaburczał, a ślina napłynęła do ust od apetycznego zapachu.

– Myślałam, że orły żywią się żabami – stwierdziła, obserwując zajadających się zupą domowników.

– W ludzkiej postaci jemy to, co ludzie, w zwierzęcej żywimy się tym, co nasz gatunek – wyjaśnił Gratus.

Chloris przyjrzała się zupie. Nie dostrzegła selera, który ją uczulał, reszta składników wyglądała bezpiecznie. Potrawa nie była zabielona śmietaną ani zasmażona. Przez tyle lat nauczyła się wnikliwie analizować jedzenie na podstawie jego wyglądu. Wzięła drewnianą łyżkę i spróbowała. Zupa była pyszna. Nie za słona, nie za mdła, aromatyczna, naturalna. Smakowała młodą włoszczyzną i czymś jeszcze, czego nie mogła zidentyfikować. Zaczęła zajadać się z apetytem.

– Niezła ta warzywna. Czego dodałaś, że ma taki ciekawy posmak? – zapytała między jedną łyżką a drugą.

– Sosu sojowego – odparła Róża.

Fontanna prysnęła z ust Chloris. Zerwała się z krzesła i złapała za gardło. Wiedziała, że zaraz zaciśnie się ono w supeł, tak że nie będzie mogła oddychać. Ręce pokryją czerwone plamy, skóra zacznie swędzieć jakby zaatakowało ją stado komarów, twarz spęcznieje niczym balon.

– Epinefrynę... – Oddychała szybko, patrząc z przerażeniem na gospodarzy, którzy niewzruszeni jedli dalej. – Co z wami!? Mogę umrzeć! Mam alergię na soję.

– Prędzej zemdlejesz od hiperwentylacji – odparł Gratus. – Uspokój się i usiądź. W Luonto pojęcie alergii nie istnieje.

Chloris potrząsnęła głową.

– Kłamiesz! – Jej źrenice się rozszerzyły, złapała się za gardło i zatoczyła w stronę drzwi. – Chcecie mnie zabić! – krzyknęła i padła na podłogę.

LUONTOOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz