anemon

36 3 2
                                    

Studiowałem elektrotechnikę z botaniką. Lubiłem się uczyć, a moja mama lubiła kwiaty, więc botanika wydawała się dobrym pomysłem. Żeby otworzyć kwiaciarnię niby nie trzeba być magistrem botaniki, ale żeby studiować mieć jakiś kierunek. Żeby ludzie szanowali to, co się studiuje to nie może być tylko botaniki. Kierunek musi brzmieć skomplikowanie i mieć dużo sylab. Na przykład elektrotechnika. Elektrotechnika do tego łączy się z botaniką.

Więc... Aj, no tak. Nie zaczyna się zdania od "więc".

Elektrotechnika ma sześć sylab. W małych miasteczkach kierunki na sześć sylab są najpopularniejsze. Brzmią już wystarczająco mądrze, a jeszcze łatwo je zapamiętać.

W małych miasteczkach natomiast zwykle nie da się studiować. Często trzeba dojeżdżać na studia do dużych miast w pobliżu tych miasteczek. Można też przenosić się do dużych miast na czas studiów, a czasem nawet już na zawsze.

Ja nie lubiłem dużych miast, więc nie było mi przykro, że w pobliżu mojego miasteczka ich nie było. Zaczęło mi to przeszkadzać, gdy postanowiłem studiować elektrotechnikę z botaniką.  Nie lubiłem też przenoszenia się, ale nie miałem wyjścia. Więc na czas studiów przeniosłem się do dużego miasta, wcale nie w pobliżu mojego miasteczka.

Myślałem, że polubię duże miasta, ale nie polubiłem. Były duże, głośne i tłoczne, a ludzie nie wiedzieli, jak się rozmawia z innymi ludźmi. Wiedzieli tylko w weekendy. Weekendy były najgorsze.

Szybko zacząłem jeździć do mojego małego miasteczka. W każdy weekend. Lubiłem jeździć, ale nie lubiłem autobusów. Nie mogłem zdawać na prawo jazdy, więc jeździłem pociągami.  Wyjeżdżałem w każdy piątek pociągiem o 14.38, pierwszym po tym, jak skończyłem zajęcia. Wracałem w każdą niedzielę pociągiem o 21.28, ostatnim, który jechał w dobrą stronę.

Lubiłem pociągi, ale nie lubiłem tego, że nigdy na mnie nie czekały. Wystarczało, że zapomniałem o nim na dziesięć minut, a on odjeżdżał. Tego nie lubiłem.

Zrobiłem to tylko raz, na początku drugiego roku. Byłem na dworcu na czas, ale zamyśliłem się na dłuższą chwilkę. Byłem tam, gdy przyjechał. Pociąg mnie widział. Znaliśmy się już od roku, więc musiał mnie pamiętać. Ale nie poczekał. Może myślał, że skoro nie idę w jego stronę, to przyszedłem tylko się pożegnać, ale jak wtedy miałbym się dostać do miasta? Nie było jak.

Tak czy inaczej, gdy się zorientowałem, że minęła 20.28, pociąg już odjechał. Nie polubiłem tego.

To był ostatni pociąg, który jechał w dobrą stronę. Musiałem jechać do miasta, więc jedyne, co mi pozostało to autobus.

Nie lubiłem autobusów i nie lubiłem się przenosić, ale nie miałem wyboru. Poszedłem więc na dworzec autobusowy i zdążyłem złapać ostatni autobus, który jechał w dobrą stronę. Była 21.02.

Autobus był głośny, ciasny i tłoczny. Udało mi się usiąść tak, by nikt nie siedział obok mnie. O 21.11 autobus stanął na następnym przystanku. Patrzyłem przez okno na duże drzewo, które rosło zbyt blisko drogi. Myślałem o tym, co może się stać, jeśli urośnie jeszcze większe i będzie jeszcze bliżej, aż poczułem, że ktoś siada koło mnie.

Ten ktoś ładnie pachniał. Różowym pieprzem i kwiatem jaśminu. Siedział bardzo blisko mnie, a ja bardzo starałem się na niego nie patrzeć. I nie spojrzałem.

Ten ktoś podniósł się dopiero w dużym mieście, jeden przystanek szybciej niż ja. Spojrzałem, gdy wychodził. Był niziutki i drobniutki. Ubrany w czarny, jesienny płaszcz i długie buty. Długie były też jego szare włosy, które opadały na plecy. Pomyślałem wtedy, ze te włosy wcale nie były jego. Były jej.

ogniwoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz