Przyznaję, że oszołomił mnie ten nowy dowód praktycznej przydatności poglądów mego
współlokatora. Mój szacunek do jego analitycznych talentów znacznie wzrósł. W głębi duszy
kryłem jednak podejrzenie, że ukartował tę całą historię, by mnie zadziwić, chociaż nie mo-
głem pojąć, na co by mu się to zdało. Gdy spojrzałem na niego, skończył właśnie czytać.
Wzrok miał szklany i nieprzytomny jak zawsze w chwilach zadumy.
– Jakże, u licha, pan to wywnioskował?! – zawołałem.
– Wywnioskowałem, co? – spytał niecierpliwie.
– No to, że jest dymisjonowanym sierżantem piechoty morskiej.
– Nie mam czasu na głupstwa – odparł ostro. I po chwili dorzucił z uśmiechem: – Proszę
mi wybaczyć moje rozdrażnienie. Przerwał mi pan tok myśli. Ale może to i lepiej. A więc nie
mógłby pan poznać, że to dawny sierżant piechoty morskiej?
– Nie, w żadnym wypadku.
– Łatwiej było wtedy wiedzieć, niż teraz wyjaśnić, skąd wiedziałem. Może i panu byłoby
trudno wytłumaczyć, że dwa razy dwa to cztery, choć pan wie to na pewno. Nawet przez ulicę
mogłem dostrzec wielką, niebieską kotwicę wytatuowaną na jego ręce. To pachniało morzem.
Miał żołnierską postawę i regulaminowe bokobrody. A zatem marynarz. Cechowało go po-
czucie własnej godności i coś rozkazującego w twarzy. Musiał pan chyba widzieć, jak trzymał
głowę i jak machał laską. Zrównoważony, budzący respekt mężczyzna, do tego w średnim
wieku... to wszystko powiedziało mi, że był sierżantem.
– Nadzwyczajne! – wykrzyknąłem.
– Nic wielkiego – powiedział Holmes, jednak widać było po nim, że radował go mój za-
chwyt i zdziwienie. – Przed chwilą powiedziałem, że teraz nie ma już prawdziwych zbrodnia-
rzy. Zdaje się, że się myliłem... Niech pan spojrzy!
Podał mi list przyniesiony przez posłańca.
– Niemożliwe! – wykrzyknąłem przebiegając list oczami. – To straszne!
– W każdym razie niepowszednie – spokojnie zauważył Holmes. – Czy zechce pan prze-
czytać mi list głośno?
Oto, co przeczytałem:
S z a n o w n y p a n i e!
W nocy wydarzyła się brzydka historia na Lauriston Gardens nr 3, niedaleko
Brixton Road. Policjant w czasie obchodu zobaczył tam światło około drugiej w no-
cy, wydało mu się to podejrzane, bo wiedział, że dom stoi pustką. Drzwi znalazł
otwarte, a we frontowym pokoju, zupełnie pustym, ujrzał zwłoki dobrze ubranego
mężczyzny. W kieszeni trupa znalazł wizytówkę z nazwiskiem „Enoch J. Drebber,
Cleveland, Ohio. USA”. Nic nie wskazuje na mord rabunkowy, nie można też ustalić
przyczyny zgonu. W pokoju są ślady krwi, ale na ciele nie ma żadnych ran. Zupełnie
nie rozumiemy, jak zmarły dostał się do pustego domu. Cała sprawa jest bardzo za-
gadkowa. Gdyby się pan tu wybrał, zastanie mnie pan na miejscu do dwunastej.
Wszystko pozostawię tak, jak było, i niczego nie ruszę, zanim nie otrzymam od pana
wiadomości. Gdyby pan nie mógł przyjść, przedstawię panu wszystkie fakty bardziej
szczegółowo, bo radbym wysłuchać pańskiej opinii.
Z poważaniem
Tobiasz Gregson
17
– Gregson jest najzręczniejszym detektywem Scotland Yardu – zauważył Holmes. – On i
Lestrade to najlepsi ze złych. Obaj są energiczni i szybcy w działaniu, ale diabelnie zrutyni-
zowani. A poza tym mają ze sobą na pieńku. Są tak o siebie zazdrośni jak dwie piękne ko-
biety. Będzie z czego się pośmiać, jeśli ich obu zaprzęgnięto do tej sprawy.
Dziwiła mnie beztroska gadanina Holmesa.
– Szkoda każdej chwili! – zawołałem. – Czy kazać wezwać dorożkę?
– Nie wiem, czy mam tam jechać. Chyba nie było na świecie większego lenia ode mnie...
to znaczy, gdy przyjdzie na mnie taka chwila, bo czasem potrafię być dość czynny.
– Czekał pan przecież na podobną okazję!
– Jakież to dla mnie może mieć znaczenie? Przypuśćmy, że rozwikłam zagadkę. Może pan
być pewien, że wtedy cała zasługa przypadnie Gregsonowi, Lestrade'owi i kompanii. Wynika
to z tego, że nie jestem żadną urzędową osobą.
– Ale on prosi pana o pomoc.
– Tak. Wie, że jestem mądrzejszy od niego i w cztery oczy to przyznaje. Lecz prędzej od-
gryzie sobie język, niż to powie przy kimś trzecim. Możemy jednak tam pojechać i zobaczyć,
o co chodzi. Zajmę się tą sprawą dla własnej satysfakcji. Przynajmniej zabawię się ich kosz-
tem. Jedziemy!
Szybkim ruchem naciągnął palto i w nagłym przypływie energii, która widocznie wzięła
górę nad apatią, szykował się do wyjścia.
– Proszę wziąć kapelusz, doktorze – powiedział.
– Chce pan, żebym też pojechał?
– Tak, jeśli nie ma pan nic lepszego w planie.
W chwilę potem siedzieliśmy już w dorożce i pędziliśmy jak szaleni na Brixton Road.
Ranek był mglisty i pochmurny. Nad dachami domów zawisła szarobura zasłona – jakby
odbicie brudnych ulic w dole. Mój towarzysz był w wyśmienitym humorze i w najlepsze roz-
gadał się o skrzypcach z Cremony4
i o różnicy między Stradivariusem5
i Amatim6
. Ja zaś sie-
działem w milczeniu pod przykrym wrażeniem pogody i ponurej zagadki, która nas czekała.
– Pan jakoś wcale nie przejmuje się tą sprawą? – przerwałem wreszcie muzyczne wywody
Sherlocka Holmesa.
– Nie mam jeszcze żadnych danych – odpowiedział – a wszelkie teoretyczne rozważania
przed zapoznaniem się z faktami uważam za kapitalny błąd. To wypacza ocenę.
– Zaraz już pan będzie miał swoje dane – zauważyłem i wskazałem palcem: – oto Brixton
Road, a tu, jeśli się nie mylę, mamy dom, którego szukamy.
– Tak. Racja. Hej, proszę stanąć! – zawołał Holmes do dorożkarza i choć byliśmy co naj-
mniej o sto jardów od celu, uparł się, aby wysiąść. Poszliśmy więc dalej pieszo.
Dom numer 3 na Lauriston Gardens wyglądał ponuro i groźnie. Był jednym z czterech bu-
dynków nieco cofniętych od ulicy, z których dwa były zamieszkane, a dwa stały pustką. Te
ostatnie spoglądały trzema rzędami melancholijnie pustych okien, bezdusznych i posępnych,
tu i tam rozjaśnionych tylko kartką z napisem „Do wynajęcia”, niby kataraktą na zmatowiałej
szybie. Niewielki ogródek, z wypryskami rachitycznej roślinności tu i ówdzie, oddzielał każ-
dy z tych domów od ulicy, a wąska, żółtawa ścieżka, mieszanina gliny ze żwirem, przecinała
go w poprzek. Po nocnym deszczu grunt zamienił się w błoto. Trzystopowy ceglany mur,
uwieńczony drewnianymi sztachetami, opasywał te ogródki. O ten mur opierał się teraz
krzepki policjant otoczony grupką gapiów, którzy wyciągali szyje i wytężali wzrok, na próżno
starając się dojrzeć, co się dzieje w środku. 18
Wyobrażałem sobie, że Holmes z miejsca pośpieszy do domu i cały odda się wyjaśnieniu
tajemnicy. Ale w rzeczywistości był on bardzo daleki od tego. Z niedbałą miną, która w moim
mniemaniu w tych warunkach graniczyła z pozą, przechadzał się wzdłuż chodnika, obojętnie
przyglądał się ziemi, niebu, przeciwległym domom i sztachetom. Gdy z tym skończył, po-
szedł wolno, nie odrywając oczu od ziemi, ścieżką, a raczej jej obrzeżem z trawy. Dwa razy
przystanął, a raz widziałem, że się uśmiechnął, i słyszałem, jak coś wykrzyknął z zadowole-
niem. Na błotnistym, wilgotnym gruncie pełno było śladów stóp. Nie pojmowałem jednak, co
Holmes mógł tam dostrzec, skoro się zważy, że policjanci przeszli tamtędy parokrotnie. Ale
że dał mi już niezwykłe dowody swej przenikliwości, ufałem, że widzi tam coś, czego ja nie
widzę.
Przy drzwiach domu powitał nas wysoki, bladolicy, jasny blondyn z notesem w ręku. Wy-
biegł na nasze spotkanie i wylewnie uścisnął dłoń mego przyjaciela.
– To bardzo ładnie, że pan przyjechał – powiedział. – Nie pozwoliłem niczego dotknąć.
– Z wyjątkiem tego – odpowiedział Holmes wskazując na ścieżkę. – Stado bawołów nie
narobiłoby większego mętliku. Ale niewątpliwie wyciągnął pan potrzebne wnioski, panie
Gregson, nim pan na to zezwolił?
– Miałem dużo roboty wewnątrz domu – wymijająco odparł detektyw. – Jest tu ze mną
kolega Lestrade. Byłem pewien, że on to zrobi.
Holmes spojrzał na mnie i uniósł brwi ironicznie.
– Przy dwóch takich ludziach, jak pan i Lestrade, trzeci nie znajdzie pola do popisu –
rzekł.
Gregson z zadowoleniem zatarł ręce.
– Myślę, że zrobiliśmy wszystko, co tylko można – oświadczył. – To jednak dziwna spra-
wa, a wiem, że pan takie lubi.
– Przyjechał pan dorożką? – zapytał Sherlock Holmes.
– Nie.
– I Lestrade też nie?
– I Lestrade nie.
– Chodźmy więc obejrzeć pokój.
Zakończywszy rozmowę tak niekonsekwentnym zdaniem, Holmes wszedł do domu, a
Gregson z wielce zdziwioną miną podążył za nim.
Krótki korytarz z zakurzoną, drewnianą podłogą wiódł do kuchni i służbowych pokoi.
Dwoje drzwi wychodziło na lewo i na prawo. Jedne musiały być zamknięte od tygodni, dru-
gie prowadziły do jadalni, pokoju, który był sceną tajemniczej zbrodni. Holmes wszedł tam, a
ja poszedłem za nim z tym dziwnym uczuciem, które ogarnia mnie zawsze w obliczu śmierci.
Jadalnia była duża, kwadratowa, a przez absolutny brak mebli wydawała się jeszcze więk-
sza. Wulgarne, jaskrawe tapety zdobiły ściany. Gdzieniegdzie widać było na nich wielkie
plamy wilgoci, a tu i tam papier całymi pasami zwisał w dół, obnażając żółty tynk. Na wprost
drzwi rzucał się w oczy kominek, a nad nim gzyms z imitacji marmuru. Na jednym rogu ster-
czał przylepiony ogarek świecy z czerwonego wosku. W mdłym świetle, wpadającym przez
brudne szyby jedynego okna, wszystko wydawało się szare, a gruby pokład kurzu jeszcze
potęgował to wrażenie.
Ale te szczegóły zauważyłem dopiero potem. Moją uwagę zajęła przede wszystkim strasz-
na, nieruchoma postać na deskach podłogi, nie widzącymi, szklanymi oczami wpatrzona w
bezbarwny sufit. Był to mężczyzna w wieku lat czterdziestu trzech lub czterech, średniego
wzrostu, barczysty, z czarnymi kędzierzawymi włosami i krótką, szczeciniastą brodą. Na so-
bie miał surdut z pierwszorzędnego czarnego sukna, kamizelkę i szare spodnie. Kołnierzyk i
mankiety jego koszuli były nieskazitelnej białości. Cylinder, wyszczotkowany i wypieszczo-
ny, leżał przy nim. Nieboszczyk zacisnął ręce, rozrzucił ramiona, nogi podkurczył i złączył
mocno, jakby po rozpaczliwej walce o życie. Na twarzy zastygł mu wyraz przerażenia i na19
wet, tak mi się wydawało, nienawiści, jakiej nigdy jeszcze u nikogo nie widziałem. Ten zły i
straszny grymas w połączeniu z niskim czołem, tępym, spłaszczonym nosem i wystającą
szczęką upodabniał go do małpy, a nienaturalna, skurczona pozycja jeszcze bardziej zwięk-
szała to podobieństwo. Stykałem się już ze śmiercią w jej najrozmaitszych postaciach, ale
żadna nie wydała mi się tak odrażająca jak ta, w tym mrocznym, ponurym mieszkaniu, tuż
przy jednej z najgłówniejszych przedmiejskich arterii Londynu.
Lestrade, chudy, jak zawsze przypominający łasicę, stał przy drzwiach i przywitał się z
Holmesem i ze mną.
– Ta sprawa narobi szumu, proszę pana – powiedział. – Przekracza wszystko, co widzia-
łem, a przecież nie jestem niemowlęciem przy piersi.
– Nie ma jeszcze żadnej wskazówki? – zapytał Gregson.
– Najmniejszej – tym samym tonem odpowiedział Lestrade.
Sherlock Holmes podszedł do zwłok, przyklęknął i zbadał je dokładnie.
– Jesteście, panowie, pewni, że nie ma żadnych obrażeń? – zapytał wskazując palcem na
liczne plamy i ślady krwi dookoła.
– Najzupełniej pewni! – jednocześnie wykrzyknęli detektywi.
– A więc ta krew to krew tego drugiego osobnika, przypuszczalnie mordercy, jeżeli w
ogóle zachodzi tu morderstwo. Ten wypadek przypomina mi okoliczności, które towarzyszyły
śmierci van Jansena w Utrechcie w 1834 roku. Pamięta pan tę sprawę, panie Gregson?
– Nie, proszę pana.
– Niech się pan z nią zapozna, naprawdę... powinien pan. Nie ma nic nowego pod słońcem.
Wszystko to już było.
Gdy mówił, jego zręczne, ruchliwe palce biegały tu i tam. Obmacywały, naciskały, rozpi-
nały guziki przy ubraniu zmarłego, badały wszystko, podczas gdy nieobecnym wzrokiem błą-
dził w przestrzeni, jak już to nieraz u niego widziałem. Palce migały tak szybko, że trudno
było dostrzec dokładnie ich ruch. W końcu Holmes powąchał wargi zmarłego i spojrzał na
zelówki jego lakierków.
– Nie ruszaliście zwłok? – zapytał.
– Tylko tyle, ile wymagało śledztwo.
– Możecie je zabrać do prosektorium – powiedział. – Niczego się już tu nie dowiemy.
Gregson miał w pogotowiu czterech ludzi, którzy na jego zawołanie ułożyli na noszach
zwłoki nieznajomego i wynieśli je z pokoju. Gdy podnosili ciało, wyleciała skądś obrączka i z
brzękiem potoczyła się po podłodze. Lestrade błyskawicznie ją pochwycił i zaczął się jej
przyglądać osłupiałymi ze zdziwienia oczami.
– Kobieca obrączka! – zawołał pokazując ją nam na wyciągniętej dłoni.
Skupiliśmy się przy nim i patrzyliśmy na złote kółeczko. Nie było żadnej wątpliwości, że
zdobiło ono kiedyś rączkę panny młodej.
– Kobieta znacznie komplikuje zagadnienie – powiedział Gregson. – A Bóg mi świadkiem,
że i tak było dość skomplikowane.
– A nie sądzi pan, że je upraszcza? – zauważył Holmes. – Z gapienia się nic nam nie
przyjdzie. Co nieboszczyk miał w kieszeniach?
– Tu leży wszystko – Gregson wskazał na kupkę przedmiotów. – Złoty zegarek N 97163
firmy Barraud w Londynie. Złoty łańcuszek do zegarka, ciężki i masywny. Złoty pierścień z
masońskimi emblematami. Złota szpilka do krawata z główką buldoga i rubinami w miejsce
oczu. Portfelik z rosyjskiej skóry na bilety wizytowe Enocha J. Drebbera z Cleveland, co zga-
dza się z literami E. J. D. na bieliźnie. Portmonetki nie było, a pieniądze – razem siedem fun-
tów i trzynaście szylingów – nieboszczyk nosił luzem. Poza tym kieszonkowe wydanie „De-
kamerona” Boccaccia, z nazwiskiem „Józef Stangerson” na pierwszej karcie. No i dwa listy:
jeden do E. J. Drebbera i jeden do Józefa Stangersona.
– Na jaki adres?
20
– Do „American Exchange” Strand, do odebrania. Oba z Towarzystwa Okrętowego Guion.
Dotyczą odjazdu statków z Liverpoolu. Jasne jest, że ten biedak lada dzień miał ruszyć w po-
wrotną drogę do Nowego Jorku.
– Czy już szukacie, panowie, tego Stangersona?
– Od pierwszej chwili, proszę pana – odparł Gregson. – Dałem ogłoszenie do wszystkich
gazet, a jednego z moich ludzi posiałem do „American Exchange”, tylko jeszcze nie wrócił.
– Czy telegrafowaliście do Cleveland?
– Dziś z samego rana.
– A o co pytaliście?
– Po prostu opisaliśmy w krótkich słowach wypadek i prosiliśmy o jakieś informacje, które
by się nam mogły przydać.
– Czy nie pytał pan o żadne szczegóły związane z jakimś punktem, który wydaje się panu
zasadniczy?
– Pytałem o Stangersona.
– I to wszystko? Czy nie widzi pan tu nic, wokół czego obracałaby się cała sprawa? Nie
będzie pan telegrafował po raz drugi?
– Powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia – urażonym tonem odparł
Gregson.
Sherlock Holmes zachichotał i już chciał coś odpowiedzieć, kiedy Lestrade, który pozostał
we frontowym pokoju, gdy myśmy rozmawiali w hallu, pojawił się w drzwiach. Minę miał
napuszoną i zacierał ręce z ukontentowania.
– Panie Gregson – powiedział. – Tylko co zrobiłem doniosłe odkrycie, które uszłoby uwa-
gi wszystkich, gdybym nie wpadł na pomysł dokładnego zbadania ściany.
Małemu człowieczkowi, gdy to mówił, błyszczały oczy i widać było, że z trudem hamuje
radość z pognębienia kolegi.
– Chodźcie, panowie – naglił cofając się szybko do pokoju, który teraz, po zabraniu groź-
nych zwłok, wydawał się nieco przyjemniejszy. – Stańcie tu!
Zapalił zapałkę o podeszwę swego buta i oświetlił ścianę.
– Spójrzcie! – zawołał.
Mówiłem już, że tapeta częściowo odpadła od ściany. W tym kącie pokoju duży kawał
żółtawego, surowego muru był zupełnie ogołocony. W poprzek niego widniało napisane
krwią jedno jedyne słowo:
RACHE
– Proszę! – tryumfował detektyw z miną iluzjonisty, któremu udała się sztuka. – Przega-
piono ten napis, bo jest w najciemniejszym kącie pokoju, a nikt nie domyślił się tu zajrzeć.
Morderca wypisał to własną krwią. Spójrzcie, jak spłynęła po murze! To wyklucza podejrze-
nie o samobójstwie. Czemu morderca wybrał ten kąt? Powiem panom. Widzicie świecę nad
kominkiem. Paliła się w czasie zabójstwa. A gdy się paliła, ten kąt był najjaśniejszy w całym
pokoju.
– A teraz, kiedy pan to znalazł, co to znaczy? – lekceważąco zapytał Gregson.
– Znaczy? Jak to! Znaczy, że ten, co pisał, zamierzał wypisać imię Rachela, lecz coś mu
przeszkodziło, Zapamiętajcie, panowie, moje słowa: gdy tajemnica się wyjaśni, dowiecie się,
że w zbrodnię tę wmieszana jest jakaś kobieta imieniem Rachela. Może się pan śmiać do wo-
li, panie Holmes. Jest pan bardzo mądry i sprytny, ale stary pies ma najlepszy węch, jak się
pan przekona.
– Bardzo pana przepraszam – powiedział Holmes, który swym niewczesnym śmiechem zi-
rytował małego człowieczka. – Oczywiście panu przypada zasługa znalezienia napisu i oczywiście ma pan rację mówiąc, że musiał go nakreślić drugi uczestnik tego tajemniczego zdarzenia. Nie miałem jeszcze czasu zbadać pokoju, ale zrobię to zaraz, jeśli panowie pozwolą.Z tymi słowami wyciągnął z kieszeni zwijaną taśmę mierniczą i wielkie, okrągłe szkło po-
większające. Uzbrojony w te dwa narzędzia, ruszył dokoła pokoju, zatrzymując się tu i tam,
czasem przyklękał, a raz nawet plackiem położył się na podłodze. Tak pochłonęły go te bada-
nia, że zapomniał o całym świecie. Bez przerwy mówił coś do siebie pod nosem, pogwizdy-
wał wydawał pomruki, a nawet okrzyki jakby zachęty czy zadowolenia. Przypominał mi ra-
sowego psa, dobrze ułożonego gończaka, krążącego po chaszczach, popiskującego w zapale,
nim nareszcie uda mu się wpaść na stracony ślad. Z górą dwadzieścia minut uganiał wkoło,
dokładnie mierząc odległość między jakimiś nieuchwytnymi dla mnie znakami i czasem, w
równie niezrozumiałym celu, przykładając miarkę do muru. W jakimś miejscu bardzo ostroż-
nie zebrał małą kupkę szarego pyłu z podłogi i wsypał go do koperty. W końcu przyjrzał się
przez powiększające szkło napisowi na ścianie, z największą skrupulatnością badając literę po
literze. Skończywszy z tym wydawał się zupełnie zadowolony z wyniku, bo schował miarkę i
szkło do kieszeni.
– Mówi się, że geniusz to bezgraniczna zdolność znoszenia trudów – zauważył z uśmie-
chem. – To zła definicja, ale słuszna dla pracy detektywa.
Gregson i Lestrade przyglądali się manewrom swego kolegi amatora ciekawie, lecz lekce-
ważąco. Najwidoczniej nie rozumieli tego, co ja począłem już pojmować: że Holmes nawet w
najmniejszej czynności zmierzał do określonego i zupełnie realnego celu.
– No i jakież jest pańskie zdanie? – zapytali.
– Ograbiłbym panów z zasługi, gdybym miał im pomóc w tej sprawie – odrzekł Holmes. –
Obaj spisujecie się dotąd tak dobrze, że szkoda byłoby się w to wtrącać – ciągnął z lekką iro-
nią. – Jeżeli, panowie, zechcecie łaskawie informować mnie o postępach śledztwa, z radością
pomogę radą w miarę moich sił. Tymczasem chciałbym jeszcze pomówić z konstablem, który
znalazł zwłoki. Czy mogę prosić o jego nazwisko i adres?
Lestrade zajrzał do notesu.
– John Rance. Teraz jest po służbie. Znajdzie go pan pod numerem 46 Audley Court, Ken-
nington Park Gate.
Holmes zanotował adres.
– Chodźmy, doktorze – powiedział. – Wpadniemy do niego. A panom powiem jedną rzecz,
która może się w śledztwie przydać – zwrócił się do detektywów. – Popełniono tu morder-
stwo. Mordercą jest mężczyzna mierzący ponad sześć stóp wzrostu, w kwiecie wieku. Jak na
swój wzrost ma małą stopę. Nosił ciężkie buty z szerokimi noskami i palił cygaro gatunku
„trichinopoly”. Przybył tu ze swą ofiarą dorożką ciągnioną przez konia, który miał trzy pod-
kowy zdarte, a jedną nową na prawej przedniej nodze. Należy przypuszczać, że morderca ma
twarz rumianą, a paznokcie na prawej ręce wyjątkowo długie. Niewiele tych wskazówek, ale
mogą się panom przydać.
Lestrade i Gregson spojrzeli na siebie uśmiechając się nieufnie.
– Jeżeli tego człowieka zamordowano, to jak? – zapytał Lestrade.
– Trucizna – jednym słowem odparł Holmes i ruszył do wyjścia. – I jeszcze coś, Lestrade –
dorzucił odwracając się przy drzwiach. – Rache to po niemiecku „zemsta”, niech więc pan nie
traci czasu na poszukiwania jakiejś tam Racheli.
I wypuściwszy tę partyjską strzałę7
wyszedł zostawiając detektywów w niemym zdziwie-
niu.4
C r e m o n a – miasto we Włoszech. W XVI, XVII i XVIII wieku wyrabiano tu słynne skrzypce. 5
Antonio S t r a d i v a r i (1644 – 1737) – słynny mistrz lutniczy z Cremony, zwany popularnie Stradivariusem.
6
Nicolo A m a n t i (1596 – 1648) – słynny mistrz lutniczy z Cremony, nauczyciel Stradivariusa.