Beginning of End

108 15 1
                                    

  Ucieczka przed samą sobą jest niemożliwa. Teraz dodatkowym trudem są próbujące mnie zabić tłumy. Dziś wypada pełnia, ciężko tego nie zauważyć. Chowam się za skałą, żeby odetchnąć i wypić eliksir, który niegdyś dał mi przyjaciel. Chwała niebiosom, że teraz mogę go tak nazywać, po tym, co zrobiłam takim jak on, jak oni, jak my. 

  Szybko wypijam miksturę do końca, po czym napędzana krzykiem i migającymi płomykami ognia z pochodni i różdżek ponownie ruszam w ucieczkę. Przebijam się przez coraz to gęstszy las z nadzieją, że oni zawrócą. Nadzieja matką głupich. Nagle zza drzew wyłaniają się sylwetki dwóch mężczyzn. Nie są przyjaźnie nastawieni. Początkowo unikam ciosów, nie chcę, żeby dalej tkwili w swoich zabobonach. Jeden z nich wymachuje pochodnią blisko mojej twarzy. Stawiam krok za krokiem, cofając się od oprawcy, ale on nie odpuszcza. Poddałam się już dawno, ale oni nie chcą mnie żywcem. Nie jestem aż tak zdesperowana. Czuję, że moje plecy stykają się z drzewem, miarka się przebrała. Kopię mężczyznę w brzuch, co dzięki mojej nadludzkiej sile skutkuje tym, że on odlatuje na kilka metrów. Nie wstaje, ale w moją stronę zmierza kolejna dwójka. Idę w ich kierunku z szeroko rozstawianymi rękami, przygotowana do ataku. Bynajmniej w ich mniemaniu. Mam nadzieję, że zrezygnują, jednak honor im nie pozwala. Wiem o tym doskonale. Nie są głupcami i atakują mnie jednocześnie. Kiedy uderzam młodszego w twarz, starszy wbija mi ostrze w ramię. Krzyczę dość głośno, wyrywając nóż myśliwski. Moje krzyki zwabiają resztę. Postanawiam, że bez dobitnego pokonania tej dwójki nigdzie im nie zniknę. Pozwalam sobie na wysunięcie pazurów, co tylko przyśpiesza godzinę ich śmierci. Wbijam jednemu z nich naturalną broń w klatkę piersiową, przy czym zabieram nóż. Takową broń wbijam w tchawicę drugiemu z nich. Leżą martwi, a ja zbiegam ze wzgórza.

W trakcie ucieczki napotykam urwisko. Mój koniec. Nasłuchuję oprawców - są pół kilometra ode mnie. Biegam wzdłuż pasa urwiska, szukając zejścia, albo chociaż czegoś do obrony. Nie wiem, ilu dokładnie ich nadciąga. Dostrzegam martwego mężczyznę z naładowaną kuszą, leżącą obok. Nie myśląc długo biorę drewniany przedmiot.

Niespodziewanie unoszę się razem z kuszą. Świstoklik. Wpadam w zasadzkę.


Na pierwszy rzut oka nie mogę określić, gdzie jestem. Polana jak każda inna. Odgarniam włosy z ucha, aby lepiej słyszeć. Kroki... jednej osoby... mężczyzna... postawny... zła krew... znajomy zapach, jednak wolę wrócić do tamtych.


- Już się obawiałem, że do mnie nie trafisz - naprzeciwko mnie pojawia się ostatnia osoba, którą chcę widzieć. Robert Blane.


- Mało ci? Nie dość zniszczyłeś mi życie? - krzyczę, zaciskając dłonie.


- Powiedziałem to już dawno. Kto nie żyje w zgodzie z nami, nie żyje w ogóle - mówi, a na jego twarzy maluje się agresja.


- Jesteś naiwnym idiotą - stwierdzam - Ten cały Greyback wpaja wam bzdury a wy w to wierzycie


- Przepraszam, ale czy tego samego nie mówiłaś o ideologii swoich rodziców? - pyta z parszywym uśmiechem. Milczę - No właśnie. Tańczysz jak ci zagrają od urodzenia. Nigdy nie miałaś własnego zdania, to czemu teraz się stawiasz? Chodź ze mną, a nic ci się nie stanie.


- Po moim trupie - syczę.


- Załatwi się - mówi. W jednej chwili jego kręgosłup wygina się nienaturalnie, ciało zarasta sierścią... przemienia się. Teraz jest bezmyślną istotą. Skrzywdzi każdego.Zaczyna atak. Próbuję uciec, lecz dogania mnie z niezwykłą łatwością. Na szczęście refleks mam dobry i odsuwam się w dobrej chwili. Żyję, ale znowu pojawia się krew. Kiedy przeciwnik wstaje, ja przypominam sobie o kuszy. Biegnę po nią i strzelam w wilkołaka. Wyje z bólu, a ja głupia zamiast biec, patrzę na jego ból... i krew. Jednak sprawnie wyjmuje strzałę i ponownie atakuje. Szykuję się do odskoku, bo tylko to może mnie ratować. Niespodziewanie, w jego karku znalazł się sztylet. Pada, ale jest przytomny. Wyjęcie ostrza zajmie mu jakiś czas. W miejscu, w którym stał, widzę mojego przyjaciela.


- Chodź! - krzyczy, gdy tylko wilk pada. Łapie mnie za rękę i biegnie w określonym kierunku. Po krótkim dystansie wypowiada zaklęcie, dzięki któremu przenosimy się w prawdopodobnie bezpieczne miejsce.


- To myśliwi. Znajdą mnie, a teraz i ciebie zabiją - mówię, rozglądając się po miejscu. Jesteśmy w wyjącej chacie.


- Miałem patrzeć jak cię rozrywa na kawałki - spogląda na mnie swoimi brązowymi oczami.


Może pora na trochę wyjaśnień. Ten chłopak, to Remus Lupin. A ja, Thalia Eventoe, znowu prawie umarłam. A to, co nas łączy, również nas podzieliło. Nazywają to likantropią.Jednak może lepiej będzie, jak opowiem całą historię. Od początku, być może do końca...

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: May 20, 2017 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Bad Blood. Hunt (Remus Lupin)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz