Rozdział I - Pokój pachnie lekami i starymi książkami

227 23 14
                                    

Feliciano spojrzał w rozmytą od deszczu szybę. Za oknem wiał lekki wietrzyk, rozbryzgujący krople na wszystkie strony. Słońce schowane za ciemnymi jak nocne niebo chmurami nie mogło przepuścić takiej ilości światła, by można było rozpoznać porę roku. Było lato. Włoch nie znał roku. Miał parę możliwości, ale żadnej nie był pewien. Nikt w sumie nie wiedział prawidłowej odpowiedzi. Nie, nie prawda. Panie znały, ale nie mówiły. Parę dzieci było zmuszane do nie rozpowiedzenia daty dzisiejszej. Jednak każdy wiedział kiedy ma urodziny. Znali mniej więcej swój wiek.
- Kap, kap, kap - szepnął cicho, lekko drżącym głosem.

Powietrze w jego pokoju pachniało starymi książkami i lekami. Jedynie kiedy Panie sprawdzały czy każdy śpi, rozprowadzały zapach mocnego alkoholu, damskich perfum lub mieszanki różnych rzeczy. Feliciano to odstraszało. Lovino za to mówił, że kobiety pachną zawsze pięknie. Wyższy z braci wolał nie dyskutować, by tylko zachować ciszę.
- Sądzisz, że siedząc w ciszy coś zrobisz z tym? - Niższy Włoch syknął gniewnie i zebrał porozwalane książki z podłogi.

Pokój ich był nie za duży. Łóżko dwupiętrowe, stojące na lewo od wejścia. Wesoła, niebieska tapeta, która w zamyśle miała dodawać pogody ducha, działała odwrotnie. Białe, prawie puste biurko, a nad nim obrazek Pana Jezusa. W lewym kącie, między łóżkiem, a biurkiem, znajdowała się sterta książek. Chłopcy od zawsze je kolekcjonowali. Musieli się wszak czymś zająć by nie zwariować do końca. W tym miejscu też było jedyne okno, wychodzące na las. W słoneczne dni widać stąd słońce i słychać śmiech wypuszczonych rezydentów. Tuż przy drzwiach stała komoda z ubraniami. Nie były one w najlepszym stanie, ale co poradzić. W najmniejszej szufladzie znajdowały się lekarstwa i niewielkie pamiątki po najbliższych. "Panie mówią, że Dziadzio był księdzem!" , "Mama i tata nie mogą się pogodzić z tym, że tu jesteśmy!" , czy "Ponoć mamy kuzyna!" .

- Braciszku... - szepnął Włoch i znowu zaczął płakać.
Czuł jak coś go obejmowało z tyłu. Na twarzy Feliciano był blady, prócz wypieków od płaczu. Ciepło roztaczało się po jego ciele, gdy czuł czyjeś ciało na sobie. Czuł bicie serca. Słyszał uspokajający oddech jak i słówka typu "Spokojnie, już nic się nie stało" . Delikatna ręka zataczająca kółeczka na kręgosłupie, widocznym przez koszulę. I nagle cichy śpiew.
Dlaczego takie coś pięknego nie mogło istnieć?

- Znowu? - Lovino podbiegł do szafki. Wygrzebał stamtąd tabletkę. Kiedy tylko zaczął zbliżać się do brata, było widać przerażenie w oczach Feliciano, a następnie krzyk. Nie tak głośny by kogoś zwołać. Jednak na tyle głośny by duch zniknął - to właśnie przez takie rzeczy tu siedzimy! Gdybyś brał tabletki tak jak karzą, dwa razy dziennie, byśmy wyszli stąd! - wściekły upuścił opakowanie i podciągnął nosem.

Lovino nie powinien tu się znajdować.
To Feliciano widział ducha dziwnego chłopca co nazywał się samodzielnie "Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego" . To on wymyślił, że każde dziecko w tym domu będzie mieć przezwisko jakiegoś kraju. To właśnie Feliciano jest uznawany za chorego, nie Lovino! Jednak, musi być ale. Tutejszym "ale" jest to, że niższy Włoch też widział w dzieciństwie Świetka. Gdyby nie rozmawiał o nim z rodzicami, nie trafiłby tu. Bo ci musieli wysłać jego brata aż tutaj, do Stanów Zjednoczonych Ameryki. Do specjalnego ośrodka dla "dzieci magicznie uzdolnionych" , jak to mówili rezydenci. Prawda jest inna. Był to zwyczajnie ośrodek dla dzieci niesprawnych umysłowo. Pojęcie to było szerokie, chociaż większość mieszkańców ma po prostu zwidy. Lub przynajmniej tak mówią dorośli.

- Braciszku, przepraszam za to - przetarł drżącą ręką Feliciano swe oczy. Leki go straszyły. Myśl, że to ohydztwo wyniszcza jego słaby organizm, podatny na bodźce, sprawiało u niego odruch wymiotny.
Obaj trwali w grobowej ciszy, przerywanej kroplami deszczu, co obijały się o okno. Jeden myślał jak wybrnąć z tej sytuacji. Drugi za to, jak przyzwyczaić się do niej. Od kiedy tu trafili zmienili się. Lovino przestał być dzieckiem z charakterem, co umiało postawić na swoim. Stał się zimniejszy, obrzydzony osobami "uzdolnionymi magicznie" jak i tymi co ich tu przetrzymywali. Nienawidził swojego losu. Znał datę. Był początek wakacji roku 2016. Był zwykłym, zdrowym nastolatkiem. Marzył by wrócić do Włoszech i wrócić do nauki w zwykłej szkole. By potem pójść do liceum artystycznego. By wyjechać na studia gdzieś na południe kraju. Założyć rodzinę z piękną kobietą. Zamieszkać w niewielkim domu w małej mieścinie wokół której były same pola. Gdzie by pachniało latem i życiem, a nie lekami i śmiercią.

Feliciano został zmuszony do zduszenia swojej artystycznej duszy. Panie stwierdziły, że jego zachowanie jest infantylne. Odebrały mu jego szkicownik i zamknęły gdzieś z innymi "śmieciami" . Włoch stał się wtedy bardziej wrażliwy. Zaczął przejmować się tym co inni myślą. Popadł w manię kolekcjonowania książek na wszelkie tematy. To do niego nie pasowało. Chciał zabić czas. Chciał osiągnąć osiemnastkę i stąd się wyrwać. Wyjechać z USA do Wenecji. Zacząć znowu tworzyć, nauczyć się gotować. Wszak przepisów na pamięć zna tryliony! Mógłby spełnić te marzenia gdyby nie bycie nadnaturalnym. Nie wierzy on bratu. Nie. Magia istnieje i kropka. Świetek nie może być wytworem jego umysłu. Czuje go. Słyszy go. Widzi go. Parę osób też go zauważa. Jakim prawem miałby być on więc nieprawdziwy? Te leki zabiły już nie jednego autora książek. Mają zniwelować objawy, ale tak na prawdę niszczą komórki. Powoli doprowadzają do śmierci. Chłopak ten nie chce śmierci za żadne skarby. Wciąż uważa, że jest szansa się wyrwać.
Tylko pytanie jest jedno. Skoro istnieje ta szansa, to czemu jej ciągle nie wykorzystali?
Obaj trwali w grobowej ciszy, przerywanej kroplami deszczu, co obijały się o okno. Jeden myślał jak wybrnąć z tej sytuacji. Drugi za to, jak przyzwyczaić się do niej. Wtedy nagle drzwi pokoju otworzyły się.. Książki z rąk Lovino upadły z hukiem na podłogę. Felicino odwrócił się natychmiastowo na hałas.

- Moje kochane włoszki - rozbrzmiał w ich uszach angielski, kaleczony francuskim akcentem. Właściciel głosu stał w drzwiach, a w uścisku trzymał przytulankę kota. Ubrany był podobnie do innych. Stara bluza, spodnie, kapcie. Włosy miał związane w kucyk. Na twarzy widać było pierwszy zarost, wszak dorastanie potraktowało go wręcz idealnie. Francis Bonnefoy prezentował się jak ideał. Zawsze wszystkich zastanawiało co on tu robił. Jego przypadłość była wręcz identyczna jak ta Włochów. Ale cicho sza, bo Francuz się potwornie wkurzał gdy tylko ktoś się o tym dowiadywał.
Za nim stał niziutki chłopczyk z lekko kręconymi włoskami. Miał na sobie piżamę co zapewne oznaczało, że dopiero wstał z drzemki. Na oko miał może 10 lat. Był to jednak trzynastolatek. Chował się za plecami starszego, którego równie dobrze mógł uznawać za ukochanego brata, nawet jeśli takiego posiadał. Matthew spoglądał w głąb pokoju jakby czegoś szukając. Nie został jednak zauważony przez Włochów. W sumie jak przez większość ludzi. Chodził on za Francisem zazwyczaj tylko dlatego, że to on go zawsze widział. Wiedział, że Francja zawsze go pocieszy, gdy Panie znowu wezmą go na sesję. Wmawiają mu tam, że to przez nieśmiałość, a nie nieopanowaną umiejętność znikania. Kanada jednak w to nie wierzy.

- Deo Mea, tylko tego tu brakowało - szepnął niezadowolony Romano. Prawda, Francis był najgorszą osobą. Zaraz zapewne nakrzyczy na niego za to, że Włochy Północne znowu płacze. Jednak się to nie stało. Obdarzył obu przygnębionym spojrzeniem i wrócił do mówienia.
- Mamy się pożegnać z Panami i przywitać z Panem, chodźcie - oznaczało to inaczej "Zbiórka na której mamy słuchać bezużytecznej rozmowy" . Jednak każdy musi tam być. Bracia popatrzyli się na siebie. Feliciano wziął opakowanie tabletek i połknął jedną. Objawy się zapewne nasiliły i znowu Świetek stał gdzieś w polu widzenia. Albo Lisa, panna wymyślona przez Francję, podająca się za reinkarnację Jeanne d'Arc. Kto słyszał większe głupstwa? Niestety Lovino był zmuszony to słuchać codziennie. I co najgorsze, powoli zaczynał nawet w to wierzyć, po tylu latach.

Już w następnej chwili cała czwórka ruszyła do salonu, z którego dobiegały krzyki, rozmowy czy zbyt wyraźne szepty, których teoretycznie nie powinno słychać. A na samym środku pokoju stał wysoki, opalony mężczyzna z różańcem na szyi, ale za to w hawajskiej koszuli i krótkich spodenkach. Wyglądał jednak na starszego, trochę zmęczonego życiem Pana. Obok niego były znienawidzone dwie Panie. Grupka ustawiła się w tłumie i kiedy jedna z kobiet klasnęła, wrzawa ucichła.
- Jesteśmy gotowe na podróż, ale zanim was opuścimy - przerwała by spojrzeć na dzieci. Niewinne dzieci co zostały zmuszone by tutaj siedzieć - chcemy wam przedstawić waszego opiekuna tymczasowego, Pastora Romulusa - mężczyzna wyszedł trochę bardziej naprzeciwko zgromadzonych i otworzył buzię.
- Dzień dobry dzieci. Mam nadzieję, że zastąpię wasze ukochane opiekunki przez ten tydzień - nawet nie wiedział jak bardzo jego uśmiech wypełnił szczęściem serca rezydentów. Wypełnił je szczęściem i strachem. Uśmiech ten był wszak naprawdę niepokojący. Ale braciom Vargas nie przeszkadzało to w spoglądaniu na starszego mężczyznę oczami pełnymi podziwu i zaciekawienia...

Dom Dla Magicznych Dzieci | APH / PorzuconeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz