Część dru­ga - Na­włoć

1.4K 15 0
                                    

Do­tarł­szy do naj­rdzen­niej­szej Pol­ski, bo do sto­li­cy — War­sza­wy — ani po dro­dze, ani w tym mie­ście Ce­za­ry Ba­ry­ka nie zna­lazł szkla­nych do­mów. Nie śmiał o nie na­wet ni­ko­go za­py­tać. Zro­zu­miał, że zmar­ły oj­ciec bo­le­śnie zeń przede śmier­cią za­żar­to­wał so­bie. Jed­nak — być mo­że pod wpły­wem tej tak na­iw­nej le­gen­dy, a być mo­że pod wpły­wem głów­ne­go jej bo­ha­te­ra, „ku­zy­na Ba­ry­ki", Ce­za­ry po­sta­no­wił wstą­pić na me­dy­cy­nę w War­sza­wie. Nie miał swych ba­kiń­skich pa­pie­rów, lecz po eg­za­mi­nie dość po­bież­nym zo­stał przy­ję­ty i po­czął cho­dzić na wy­kła­dy. Z za­pa­łem kra­jał tru­po­sze, uczył się oste­olo­gii, che­mii, bo­ta­ni­ki itp. Za­warł no­we zna­jo­mo­ści z „Po­la­ka­mi" i dość so­bie w tych no­wych lu­dziach po­do­bał, choć go nie­raz swą „nie­szcze­ro­ścią" ra­ni­li. Pod wzglę­dem ma­te­rial­nym wie­le mu po­mógł zna­jo­my oj­ca nie­bosz­czy­ka, pan Szy­mon Ga­jo­wiec, bar­dzo wy­so­ki urzęd­nik w no­wo kre­owa­nym Mi­ni­ste­rium Skar­bu, dał mu bo­wiem nie­eta­to­wą po­sa­dę w swym biu­rze i na­strę­czył bar­dzo ko­rzyst­ne lek­cje ję­zy­ka ro­syj­skie­go w sfe­rach wyż­szej ofi­ce­rii, po­cho­dzą­cej z „Ga­li­cji". Ów pan Ga­jo­wiec szcze­gól­nie roz­py­ty­wał się o mat­kę Ce­za­re­go, któ­rą znał był bar­dzo daw­no w mie­ście Sie­dl­cach. Po wie­le­kroć ka­zał so­bie po­wta­rzać o niej wszel­kie szcze­gó­ły, wszyst­kie pe­ry­pe­tie jej nie­do­li i śmier­ci.

Ce­za­ry z nad­zwy­czaj­ną do­kład­no­ścią wszyst­ko to opo­wia­dał te­mu nie­zna­jo­me­mu czło­wie­ko­wi, a tam­ten z wy­tę­żo­ną uwa­gą wszyst­kie­go słu­chał — ba! — słu­chał ze łza­mi w oczach, a raz na­wet, w trak­cie opo­wie­ści o ostat­nich dniach mę­czeń­skich, gorz­ko za­pła­kał. Ce­za­ry nie mógł się do­my­śleć, cze­mu to tak jest, cze­mu ten je­go­mość, któ­ry je­go mat­ki nie wi­dział od lat ty­lu, od­kąd kraj po­rzu­ci­ła, tak się jej lo­sem przej­mu­je i wzru­sza. Ale pan Ga­jo­wiec, sztyw­ny i wy­twor­ny biu­ro­kra­ta, sta­ry ka­wa­ler, pe­dant i zim­ny służ­bi­sta, sam mu to wy­tłu­ma­czył, gdy tak pew­ne­go ra­zu sam na sam roz­ma­wia­li. Przy­znał się w spo­sób spo­koj­ny i zim­ny, jak­by mó­wił o fi­nan­so­wej spra­wie, bez cie­nia afek­ta­cji, wsty­du fał­szy­we­go i fał­szy­wej czu­ło­ści, iż za daw­nych swych lat ko­chał mat­kę Ce­za­re­go. Ją jed­ną ko­chał w swym ży­ciu. Był wów­czas bied­nym urzęd­nicz­kiem w sie­dlec­kiej „Pa­ła­cie", to­też nie mógł się rów­nać z oj­cem Ce­za­re­go, któ­ry na­gle z Ro­sji przy­je­chał, oto­czo­ny nim­bem po­wo­dze­nia. Wy­da­no ją za lep­sze­go kon­ku­ren­ta — nic dziw­ne­go... Któż by, ja­cy ro­dzi­ce mo­gli by­li od­rzu­cić po­dob­ną par­tię? Po­je­cha­ła ja­ko mło­da pa­nien­ka, a oto te­raz imię tyl­ko z niej zo­sta­ło. Pan Ga­jo­wiec su­cho za­pew­nił Ce­za­re­go, iż ni­g­dy nie uści­snął rę­ki je­go mat­ki, iż jej sło­wa­mi ni­g­dy swych uczuć nie wy­znał. Raz... pe­wien list... ale to nie na­le­ży do rze­czy i nie wpły­nę­ło na spra­wę jej po­sta­no­wie­nia.

To­też nie ma w tym nic złe­go, iż sy­no­wi o tym mó­wi, bo prze­cie i jej sa­mej już nie ma. Nie ma już — żal się Bo­że! — na­wet ry­wa­la. Zo­stał tyl­ko on, Ce­za­ry, cień i po­do­bi­zna „pan­ny Ja­dwi­gi", a ma oczy ku­bek w ku­bek do mat­ki po­dob­ne. Pan Ga­jo­wiec chęt­nie z Ce­za­rym roz­ma­wiał. Za­my­ka­li się czę­sto­kroć sam na sam i go­dzi­na­mi wspo­mi­na­li o umar­łej. Nie by­ło szcze­gó­łu, wzmian­ki, wer­sji, aneg­do­ty, któ­ra by nie in­te­re­so­wa­ła star­sze­go pa­na, sko­ro do­ty­czy­ła zmar­łej. Nie by­ło te­ma­tu z nią złą­czo­ne­go, któ­ry by nu­żył słu­cha­cza. Ce­za­ry znaj­do­wał rów­nież szcze­gól­ną roz­kosz w tych roz­mo­wach o mat­ce. Zda­wa­ło mu się nie­raz, iż tak sa­mo jak pan Ga­jo­wiec wi­dzi ją mło­dziu­teń­ką, ślicz­ną, we­so­łą, że ją po­zna­je ja­ko pan­nę Ja­dwi­gę, pan­nę Ja­dzię, w któ­rej do sza­leń­stwa, do obłę­du ko­cha się pe­wien mło­kos z „Pa­ła­ty" i mó­wi jej wciąż o tym roz­ma­rzo­ny­mi ocza­mi. To by­ła no­wa po­stać mat­ki, no­wy jej ob­raz, no­we prze­mie­nie­nie się bo­le­snej sta­rej ko­bie­ty, któ­ra go ob­słu­gi­wa­ła, ki­jem się pod­pie­ra­jąc. Tak to z pa­nem Ga­jow­cem ko­cha­li się oba­dwaj na no­wo w wid­mie pan­ny Ja­dwi­gi.

„Przedwiośnie" ŻeromskiegoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz