Poranek

43 9 1
                                    

Słońce rozpoczęło swój codzienny cykl. Joe poczuł rześki podmuch porannej bryzy, który zgasił mu papierosa. Odetchnął głęboko, rozglądając się po okolicy. Cisza, żadnych żywych istot, nie licząc delikatnie ćwierkających ptaków i od czasu do czasu ludzi spieszących się do pracy.           

Spojrzał na swój staromodny zegarek kieszonkowy. Nosił go zawsze w lewej kieszeni czarnych, długich spodni. Lubił go, ale nie ze względu na użyteczność czy precyzyjność. Dźwięk tykającego mechanizmu sprężynowego starego zegarka wydobywał się z niego niczym prosta, urzekająca melodia. Nie posiadał żadnych ozdób, jedynie na klapce widniały wygrawerowane inicjały J.S.

Godzina 4:38. Dzień dopiero się zaczynał, ale Joe przez minioną noc nie czuł potrzeby snu, spacerował więc spokojnymi ulicami miasta. Zapalił ponownie papierosa. Gorzki smak tytoniu w ustach przypomniał mu o rzeczywistości. Gorycz ostatnich dni przeszywała jego serce niczym słaba trucizna, uświadamiając jego aktualne położenie. Wstał z wilgotnej ławki. Ruszył spokojnym krokiem główną uliczką w kierunku swojego mieszkania. Musiał w końcu dokończyć swój projekt, ale bez odpowiedniej weny twórczej nie zdołał nawet ruszyć pędzla. Dodatkowo termin oddania kolejnego fragmentu książki gonił go niemiłosiernie. 

Przed wyjściem z parku ostatni raz spojrzał w stronę już prawie nagich, chudych drzew, wołających o pomoc. Zupełnie jak on. Pozbawione swego piękna, lekko chwiały się na wietrze. Niebo nad nimi nie zwiastowało niczego. Szare, puste, zakryło już prawie całkowicie wstające słońce. 

Joe dokończył papierosa, rzucił go na chodnik i przygniótł butem. Skręcił w kierunku ulicy Roosevelta. Jego oczom ukazał się krajobraz ponurego miasta powoli budzącego się ze snu. W paru oknach można już było dostrzec palące się lampy. W kącie jednej z kamienic Joe zauważył chłopca, mniej więcej w wieku 17 lat, z podbitym okiem, trzymającego butelkę taniej wódki, opróżnioną w ponad połowie. Spał, ale z obserwacji Joe nie sądził, że śnił o kolorowej krainie pełnej jego koleżanek ze szkoły zupełnie pozbawionych ubrań. Minął chłopaka, po czym wszedł do obdrapanej, brudnej, szarej kamienicy. Wszedł na ostatnie, piąte piętro. Klucz z oporem wszedł w otwór w podniszczonych drzwiach. Mechanizm zamka zazgrzytał i Joe wszedł do środka.

 Nie ma to jak w domu. A raczej dwupokojowej klitce, nie licząc łazienki. O ile nazwać to łazienką. Zdjął garniturowe, dotknięte już pieczęcią czasu buty, jak również czarny, długi płaszcz. Wyciągnął kolejnego papierosa. Dym szybko rozprowadził się po mieszkaniu. Otworzył małą szafkę i wyjął z niej płytę winylową. Położył ją na adapterze. Igła zaczęła zabierać dźwięki z kręcącego się czarnego krążka i uwalniała cichą melodię. Miles Davis rozpoczął swój pokaz umiejętności.

Joe zaparzył mocną, czarną kawę, położył obok papierosa i odkrył sztalugę. Na płótnie widniała niedokończona twarz kobiety. Pięknej, czarno-białej kobiety, której czerwone, skromne usta ukazywały smutek, lecz zarazem spokój. Powoli widniało, kiedy płyta Davisa przestała się kręcić. Odwrócił ją na drugą stronę. Zapalił papierosa.

szary dzieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz