,, Życie '' Rozdział I

297 24 12
                                    

Kamienna, szara, zimna podłoga zdawała się go pochłaniać, ciągła w dół. Sam nie wiedział, czy to sen, jawa, czy może już dawno uleciał z niego duch czuwający nad jego mizerną powłoką, od narodzin.

Ciemność,

Ciemność,

Ciemność,

Okropny swąd.

Obrzydliwy.

Poczuł jak coś twardego, przyciężkiego odbija się od klatki piersiowej, trzask kości, przeraźliwy zwód - lecz tylko w środku niego. Sen ? Czy może już śmierć ? Ciało wraz z falą cuchnącej, mokrej, obślizgłej brei sunęło kawałek po ziemi. Dostała mu się przez nozdrza, rozchylone wargi, załkał w akompaniamencie nicości. Jakby zza zasłony słyszał szczęk, stali ? Niewyobrażalny skowyt, a potem plusk, kolejny i jeszcze tak kilka razy.

Oczy przymrużone. Jedno uniesione ku górze, drugie swobodnie chylące się ku podłożu - ostrze, przedłużenie ręki. Niezawodne, zawsze na nich polegał, a jeszcze bardziej na umiejętnościach - swoich własnych.

Zatańczył taniec śmierci wraz ze swoimi przeciwnikami. Musiał go bronić. Przyjaźń ponad wszystko. Kolejny raz. Szybko podejmował decyzję. Wyskoczył w górę, skomplikowany manewr i do skutku - tyle razy ile było trzeba. Nigdy nie wybierał się na skróty. Rozczłonkowane ciała postawnych mężczyzn, runęły na podłogę. Rozchlapały cuchnącą ciecz na jego nienaturalnie bladą cerę. Zachlapały białą poszarpaną koszulę, czarne spodnie z pasami do trójwymiarowego manewru. Zielona peleryna z naszytymi skrzydłami wolności, przybrała szkarłatem oraz żółcią. Jego oficerskie ciężko podkuwane buty po kostki tonęły w ohydnym szlamie. Smród wezbrał na sile, nie skrzywił się. Obchodziło go tylko to, że skonali w mękach. Jego oczy nie zdradzały żadnych emocji, przywykł do gorszych widoków. Wpadające światło przez niewielkie szparki w suficie odbijało się od jego ostrzy. Kobaltowe tęczówki jaśniały blaskiem metalicznego księżyca. Hebanowe włosy zlepione potem i obrzydliwym płynem, wyglądały nieprzyjemnie. Całe w nieładzie. Nigdy do tego nie przywyknie.

Nie pozwoliłby mu umrzeć, słaniał się na nogach, był styrany ucieczką a do tego bał się o przyjaciela.

Blondyn leżał prawie cały przykryty cuchnącą maziowatą cieczą. Nie napotykając oporu dźwignął go po czym zarzucił na ramię, jego ciało było bezwładne, ledwo co ważyło. Martwił się o stan jego organów i kości. Zwłaszcza po tym jak go kopnął w żebra, musiał to zrobić inaczej napastnicy najpewniej dobraliby się do niego. Wcześniej młodszy spadł z dachu po którym uciekali, przez kulę która przeszyła jego plecy, z resztą nie tylko jedna. Zależało mu aby chłopakowi nic nie było, tylko on mu został. Po raz kolejny wtedy spojrzeli trupiemu kosiarzowi prosto w oczy, znów uciekając na złamanie karku. Razem.

Zdezorientowany rozejrzał się, panował półmrok, żadnej drogi na ucieczkę, ślepy zaułek. Szukał wzrokiem po ścianach, do skutku. Nie zamierzał się poddawać. Nawet nieprzyjemny odór szlamu, masa krwi i żółci nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Dowlekł się z trudem wraz z chłopakiem na ramieniu do ściany wąskiego pomieszczenia. Nagły dreszcz bólu w nodze przypomniał o sobie, ruch go spotęgował. Cierpiał wewnętrznie lecz na zewnątrz nigdy tego nie pokazywał. Zakładał maskę obojętności. Jego ulubioną. Nie znosił słabości swojego organizmu. Młody chłopak przewieszony na jego barku coś pojękiwał, niezrozumiale jakby w amoku.

- Wytrzymaj jeszcze trochę dzieciaku. Zabiorę Cię stąd. - szepnął odwracając głowę w kierunku nieprzytomnego. Wiedział, że i tak go nie usłyszy.

Blondyn był teraz gdzieś w swoim świecie, nieosiągalny. Był świadom, że on umiera. Jego życie uciekało wraz z krwią, która sączyła się z ran przebijając karmazynem przez zwiadowczy mundur.

Levi x ArminOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz