love needs its martyrs

135 7 1
                                    

Okolice Wellington, Nowa Zelandia, kilka miesięcy po zajściach w Nowym Jorku

Zdecydowali się na niewielki dom na odludziu w pobliżu Wellington w Nowej Zelandii. Dla Jina była to lokalizacja marzeń - zero towarzystwa sąsiadów (chyba, że owce z pobliskiego pastwiska się liczą) i ciekawskich oczu, cisza, spokój... Jedyną drogą dochodzącą do posiadłości była nieopisana na mapach dróżka z udeptanej i wyjeżdżonej ziemi.

O domu można było powiedzieć wiele rzeczy - był ładny, przytulny, gustownie urządzony - ale nie imponujący. Był to mały bungalow na pustkowiu - tak mało, a tak dużo.

Jin był wręcz spełniony - pierwszy raz od dwóch lat nikt nie zawracał mu głowy i nie był nikim ważnym. Mógł po prostu od tego wszystkiego odpocząć. Dzięki Hwoarangowi nie czuł już winy na każdym kroku. Od kiedy razem wyrobili fałszywe dokumenty i uciekli, czuł, że jego życie w pewnym sensie stało się choć odrobinę lepsze.

Jednak ta ich sielanka była w pewnym sensie... połowiczna.

Pewnie, Jin i Hwoarang dogadywali się jak dwie bratnie dusze - kiedy jednego z nich coś trapiło, drugi od razu o tym wiedział, spędzali ze sobą cały możliwy czas, bardzo często się kochali. Aczkolwiek... cały czas wisiało nad nimi widmo przekleństwa Kazamy - Gen.
O ile Koreańczyk średnio zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa i starał się żyć na całego, o tyle Jin właściwie nie przestawał o tym myśleć. Czasami zastanawiał się, czy oby na pewno nie wpada w paranoję.

– Wróciłem! – powiedział Hwoarang, przekraczając próg domu. Widząc, że chłopaka nie było w przedpokoju, salonie ani kuchni wyszedł na taras. Zastał tam Jina popijającego kawę, wpatrującego się w zachód słońca. – Hej, kochanie.

Kazama się odwrócił i posłał rudemu lekki uśmiech.

– Cześć, Hwo – przywitał go. – Byłeś na zakupach?

– Ta, kupiłem ten chleb i jajka – mruknął chłopak. Zasadniczo to on zawsze jeździł na drobne, samotne zakupy, bo Jin samotnie za bardzo zwracał na siebie uwagę. Nie, żeby  jestestwo Hwoaranga nie przyciągało ciekawych spojrzeń - w końcu ta przepaska była dość rażąca - ale Kazama... zbyt przypominał siebie. Nikt o zdrowych zmysłach przecież nie pomyślałby, że ten bardzo podobny do byłego lidera Mishima Zaibatsu chłopak faktycznie nim był -  w końcu Jin Kazama był oficjalnie uznany za zaginionego, prawda?
Dla Jina sztuka kamuflażu była prosta - o dziwo, kiedy ktoś się nie spodziewa, że ktoś się ukrywa za przebraniem nie rozpozna go - dla Kazamy zwykłe okulary i lekkie podcięcie włosów dawały radę jako swoiste przebranie.

– Cśś, zobacz – szepnął czarnowłosy i wskazał głową dziurę w płocie, przez którą wszedł mały, biały kociak w rude plamki. – Kici, kici. Skąd się tu wziąłeś, mały?

Kotek podbiegł do niego z donośnym miauknięciem i zaczął się o niego ocierać, bardzo głośno mrucząc (brzmiało to trochę jak zepsuty traktor). Jin go pogłaskał, a on przewrócił się na plecy, odsłaniając brzuszek, jakby chciał, żeby właśnie tam go pogłaskano. Okazało się, że to kotka.

– Chyba jest głodna – zaśmiał się Hwoarang, a następnie też zaczął głaskać zwierzę. – Co, jesteś głodna?

– Miau! – odpowiedziała mu kicia, jakby chciała potwierdzić.

– Chyba mamy jakiegoś tuńczyka w lodówce... – mruknął Jin, przyglądając się kotce. Wyglądała na zadbaną, komu uciekła i jak udało jej się tu dostać? Przecież najbliższy dom znajdował się z jakieś dwa kilometry od ich bungalowu.

[Tekken] Nasze przekleństwo Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz