Skwar niemiłosiernie prażył nas w karki. Wyczerpanie coraz bardziej dawało o sobie znać. Brak pożywienia doskwierał nam już od wielu dni.
Minęły dwa tygodnie odkąd mieliśmy w buzi coś do jedzenia. Nie było nawet trawy. Pozostały już tylko rośliny wysuszone albo trujące. A najczęściej jedno i drugie.
Przedzieraliśmy się przez morderczą puszczę, bardziej martwą niż kiedykolwiek. Dookoła nie było nic żywego. Wygjnęły wszystkie zwierzęta, po uwczesnym pozbyciu się resztek pokarmu.
Czy muszę wspominać o ludziach? Odznaczają się oni nie wiarygodną zdolnością przetrwania w trudnych warunkach. Jednak mam powody myśleć że prawdopodobnie to my jesteśmy ostatnią dwójką żywych istot na tej ziemi.
Przedzieranie się przez gąszcz suchych gałęzi było mozolnym i niewdzięcznym zajęciem. Ciernie czepiały się o nas, tnąc skórę i rwąc ostatki naszego odzienia. W gruncie rzeczy bezcelowo przedzieraliśmy się przez gąszcz, bez celu czy powodu. Byle tylko nie być bezczynnym, jakkolwiek zająć swój czas i mając nadzieje na zajęcie myśli.
Byle tylko nie myśleć o głodzie. Głodzie przenikającym każdą cząstkę naszych ciał i w gruncie rzeczy nie pozwalającym na myślenie o czymkolwiek innym. Przed nami cały czas ten sam widok, za nami też nic nie ma. Ale podążamy na przód. Bez sensu. To nie ma sensu. Nie ma powodu by to robić. Pcha nas tylko upartość naszych instynktów.
"Hej. czujesz to?" słyszę zgrzytający głos swego towarzysza
"Nie. Co?" odpowiadam zapewne w niczym nie lepszym tonem
"Nie, nie, nie ważne, skoro ty nic nie czujesz, pewnie mam tylko zwidy... Znowu."
"Czekaj, chyba też coś czuje. Co ty czujesz?"
"Zapach. Zapach dzieciństwa. Zapach zbawienia. Zapach budyniu."
Po tych słowach nie było mnie stać na nic więcej jak przejęte spojrzenie w oczy mego towarzysza, po tym dopadł mnie przypływ adrenaliny płynący z ogarniającej mnie euforii. Co tchu pobiegłem w stronę z której dobiegał mnie zapach. Po chwili wypadliśmy na jeszcze bardziej nasłonecznioną polanę. Polanę na której coś stało. Ogromna miska. miała średnice przynajmniej piętnastu metrów i wysokość siedmiu. Wszędzie dookoła unosił się zniewalający zapach budyniu waniliowego. Ale bez znaczenia co to. To jest jedzenie. Jedzenie. Dar dla życia. Gorączkowo zacząłem biegać wokół miski w poszukiwaniu sposobu by się do niej dostać i znalazłem. Jakimś cudem na ściance miski wykute były schody. Pod dziwnym kątem, ale schody. Prowadziły aż do krawędzi naczynia.
"Tutaj!" krzyknąłem i czym prędzej, nie czekając na odpowiedź zacząłem się wspinać ko szczytowi.
gdy doszedłem do brzegu ujrzałem zbawienną substancję zaledwie półtorej metra poniżej krawędzi, głód popędził mnie i nie zwlekając wskoczyłem do mazi i zacząłem garściami nabierać ją do ust i przełykać. Po chwili dołączył do mnie również mój towarzysz i oboje przeżywaliśmy najszczęśliwsze chwile swych żyć.
Jednak nie na długo. Nie pomyśleliśmy o jednej rzeczy. Nie mamy jak się stąd wydostać. a utrzymywanie się na powierzchni tej gęstej cieczy jest prawie nie możliwe na dłuższa metę. Już zacząłem opadać z sił, a zdradziecka ciecz tylko wciągała mnie coraz głębiej i głębiej, i głębiej... Zauważyłem że mój towarzysz jest w nie lepszej sytuacji. Obaj po prostu umieraliśmy w pokarmie który miał zapewnić nam przeżycie.
A zapewnił nam tylko rychlejszą śmierć...
(a/n) Update'y z oczywistych powodów będą wtedy kiedy mój zryty umysł wymyśli następną zrytą historię w swoich najciemniejszych zakamarkach ENJOY xDDD
CZYTASZ
opowieści życia
Ficción GeneralCześć! Chcecie poznać historie które powstały w mrocznych bezdrożach mojego zaspanego porannego umysłu? Albo niesamowite opowieści którymi raczy mnie moja głowa we śnie? Ja też nie. Tyle że ja muszę, ale jak chcecie to możecie też mnie wspomóc men...