Dzień można odczuwać na dwa sposoby: 1) kiedy wszystko jest ze sobą połączone; nie myślimy wtedy o powietrzu, oddychaniu, słońcu czy stawianych krokach - taki dzień nazywam syntetycznym, 2) i kiedy wszystko jakby chciało poinformować nas o swojej obecności; słońce zaznacza się przebijającymi źrenice igiełkami, powietrze każe nam skupić się na oddychaniu, a spod stóp wyłania się nierówny krawężnik - taki dzień nazywam analitycznym. Nie insynuuje, iż dzień bez swoich piętn jest lepszy, właściwie jak to lubi. Ja uwielbiam skupiać na sobie intensywność wszechświata, podczas gdy rzemiosła marketingu wypchnąłbym poza granice widoczności, a rury kanalizacji najchętniej powiódł głęboko przez piekło. Zazwyczaj jednak dzień stanowi mieszankę syntezy i analizy. Według niektórych poglądów - ciągły ruch wszechświata wytrąca z miejsca cząsteczki, które w drodze powrotnej stają się składnikami analizy, nim powrócą na swoje syntetyczne miejsce.
No i właśnie, taki syntetyczno-analityczny dzień, z przewagą tego pierwszego, biegł sobie spokojnie, niczym niczym (jakbym podświadomie pisał o czym jest tekst) nie martwiący się zając. Biegł sobie dalej, aż tu nagle - dobiegła go śmierć. Zupełnie tak samo jak opłakująca zająca mamusia, z takim samym przejęciem, trwogą i lękiem spostrzegłem człowieka gołymi dłońmi muskającego się po brodzie, jakby pchał paluchy w coś nieistniejącego. Początkowo nic nie rozumiałem. Zorientowałem się jednak, że ten człowiek wykonuje rozpaczliwy gest, jakby chciał wydrapać szczelinę do przeszłości. Niezwłocznie podjąłem się analizy tego niezwykłego obiektu. Po pobieżnym rekonesansie twarzy, gestów, mimiki i tego czegoś co robił rękami z brodą (bo miało to swoistą konotacje, inną, niż powyższe określenia), domniemałem, że człowiek ów jest w stanie żałobnym. Utracił coś, czego nie chciał stracić, co więcej, zgarbiona pozycja i nieokreślona bliżej aura, lecz sugestywna, mówiły, że obwiniał o to „coś" siebie. Być może z własnej winny popełnij niewybaczalny, przerażający, obślizgły, brudny, śmierdzący, piekielny, czyn! Poczułem jednak jakiś niedosyt, moja teoria pozbawiona jakby ostatniego klocka, niepełna analiza, dobijająca się do mojej czaszki ostatnia cząstka ostatecznej materii, syntezy sytuacji, całej prawdy, nagości, bożej sprawiedliwość. Innymi słowem: nie potrafiłem uzyskać ostatecznej materii - określiłem gatunek, ale nie poznałem rasy.
Obgryzłbym już wszystkie paznokcie, jednak do głowy przyszła mi niezwykle prosta, lecz najbardziej skuteczna myśl na świecie. Postanowiłem podejść i zapytać tego człowieka, a właściwie rozkazać! Rozkazać, żeby obwieścił światu o swoim okropnym czynie - w ramach chrześcijańskiego oczyszczenia i pokuty, miałem na myśli. Tak więc, skierowawszy wzrok na niego, nabrawszy świeżego powietrza w płuca i powstawszy z siłą herosa, któremu obrzydł świat, podszedłem do tego człowieka, ciągle macającego się po kościach policzkowych i żuchwie. Urosłem przed nim niczym góra i rzeczowym głosem, jaki można usłyszeć w programie naukowym powiedziałem: - Przepraszam, ale Pan zdaje się jest w zadumie, myśli nad czymś. - I wtem, człowiek podniósł na mnie wzrok, niczym żebrak spojrzał na możnowładcę proszącym wzrokiem, poniżony, nie wiadomo jakie upokorzenia by znosił, Ja także wtem wszystko zrozumiałem, choć wciąż się przyglądałem jak rozkłada ręce i odsłania twarz. Łzy napłynęły mi do oczu. Ten człowiek również nie stronił od płaczu, szlochaliśmy razem, w syntezie rozpaczy nasze łzy zlały się w jedną kałużę.
Gwoli wyjaśnienia, zanim jeszcze rozklekotane emocje kończyły temat fugi (jego, bo ja roniłem łzy dla syntezy, naukowo), zbiegłem. Oddaliłem się na sześćset kroków i jeszcze raz przemyślałem całą sytuację. Miałem rację - w pamięci wciąż pobrzmiewało mi triumfalnie rozwiązanie zagadki. Mianowicie, człowiek, z którym miałem do czynienia, ten, który miał popełnić ciężką zbrodnię, okropny, diabelski czyn, rzeczywiście tak zrobił. Teraz pewnie dalej siedział na tamtej ławce i, skąpany w odmętach własnej zbrodni, przykładał sobie place jak brzytwy do szyi. Nie mógł oczywiście nic w ten sposób zakończyć, te spazmatyczne ruchy tylko pogłębiały jego psychozę; rzucał się w drugie dno i tak głębokiej, pozbawionej wyjścia studni. Kiedy odkrył przede mną skrytą podówczas jeszcze pod rękami część brody, zrozumiałem (on prawdopodobnie również spostrzegł to dopiero, kiedy spojrzał w lustro) - wyglądał jakby ubył i nie był już sobą. Jakby jego wzrok spoczął na kim innym, mimo, że obserwował siebie - człowieka, za którego od tej chwili się nie uważał, jednakże wciąż nim był. Musiał czuć się jak w skalanym, obcym sobie ciele. I żyć.
YOU ARE READING
Mężczyzna, któremu umarła broda.
Humor- Widziałaś kiedykolwiek mężczyznę, któremu umarła broda? - Nie? To słuchaj, opowiem Ci.