Czułam w sercu, że coś jest nie tak. Wiele razy już wcześniej myślałam o nerkach, ale nie wiem czemu nie poszłam do lekarza. Czuję się winna. Winna niezaprzeczalnie, bo starałam się pomóc, kiedy był już początek końca. Kiedy było zwyczajnie za późno. Czułam to, choć nie chciałam dopuścić do siebie tej myśli.
Najpierw zaczęło się niewinnie. Brat poszedł z nim do lekarza. Bez żadnych badań zastrzyki, antybiotyk, raz, drugi, polepszyło się. Na chwilę. Parę dni później jest gorzej, brat jedzie do drugiego weterynarza, może oni będą wiedzieli jak pomóc. Dali leki, które miały mu pomóc przetrzymać do dnia następnego żeby zrobić badania. Wieczorem tego samego dnia już nie wytrzymywał, krzykiem zmusiłam szwagra, żeby mnie zawiózł do trzeciego weterynarza. Jedną ręką otworzyłam starą bramę, wskoczyłam do auta, po drodze się zakopaliśmy... Myślałam, że zwariuję, chciałam go wziąć na ręce i biec do lekarza. Dzieje mu się krzywda...
Dotarłam, pół godziny czekania choć mówiłam, że to pilne. Jakaś kobieta z psem próbuje się przepchać, kłócę się mówiąc, że byłam pierwsza i nie wiem co się dzieje. Dali mocne leki przeciwbólowe, przespaliśmy noc i o 7 rano już byłam z nim pod lecznicą. Zostawiłam go na cały dzień z ulgą, bo wiedziałam, że dobrze się nim zajmą.
Po południu telefon. "Dzień dobry, dzwonię z przychodni "xxx"."
- Tak?
- Jest ostre zapalenie pęcherza moczowego, jest w nim ropa. Będziemy czyścić. Zadzwonię za dwie godziny.
Niczego nieświadoma... w duchu ucieszyłam się. Bo nie brzmi tak strasznie, to nie rak, na pewno wyzdrowieje. Od razu odebrałam następny telefon:
- Dzień dobry, dzwonię jeszcze raz. Wie Pani co... Nie myślałem, że stan jest aż tak poważny. Jego pęcherz wypełnia sama ropa. Nadal to czyszczę. Ale damy mu antybiotyki, leki, będzie miał zmianę pokarmu, dwa razy dziennie na kroplówkę i czyszczenie. Miał cewnik.
Był obolały, wróciliśmy do domu. Opiekowałam się, w nocy wstawałam co pół godziny żeby trochę go chociaż pogłaskać. Żeby czuł, że jestem tutaj. I nie musi się bać. Będzie dobrze przecież. Musi być, jest moim oczkiem w głowie, znalazłam go, odratowałam, był mój. Od początku do końca...
Trzeci dzień pokazywał poprawę, nawet zamruczał kiedy go głaskałam. Po porannej kroplówce zostawiłam go w łóżeczku a sama zajęłam się sprawami na mieście. Wracam do domu i myślę "No w końcu, wyśpi się, bo nocami oboje wcale nie spaliśmy"...
W tym czasie zadzwonił telefon, to była oferta pracy. Dzień wcześniej wysłałam swoje cv. Cała ucieszona, bo nowa szansa, zupełnie coś innego niż dotychczas... Przeszłam się po domu i stwierdziłam, że pora spróbować go nakarmić. Otworzyłam pokrywę, żeby go obudzić. Stoję i patrzę, patrzę... I widzę, że jakoś tak słabo oddycha... Albo...
...wcale. Wzięłam go na ręce, trzepię nim w każdą stronę, krzyczę płacząc "CZESIEK, NO OBUDŹ SIĘ! Obudź się! Zoki (brat) chodź, OBUDŹ GO!!!'' Jednocześnie trzymałam już swój telefon i dzwonię do lekarza...
- Dzień dobry, ja byłam dzisiaj z Czesiem na kroplówce. On się nie rusza, ON SIĘ NIE RUSZA!
- Proszę zobaczyć, może mocniej śpi...
- On nie żyje...
Patrząc na jego pyszczek dusiłam się od łez. Czułam się jak w najgorszym koszmarze, nie mogłam go puścić, mój maluszek nie żyje...
W słuchawce słyszę "Przykro mi...''
Rozłączyłam się.
Zaczęłam się ubierać, włożyłam go do łóżeczka i przykryłam. Kazałam bratu się ubrać i zamówić taksówkę.
YOU ARE READING
Codzienność...
Short StoryNie po kolei, różne wątki z mojego życia... te które miały na mnie największy wpływ.