Nie dosłyszałem, co Cieszyński powiedział, ale najwyraźniej nie było to nic ważnego, skoro zdążyłem dojść do drzwi wejściowych, a tak właściwie- wyjściowych.
Myślałem, że minęło zaledwie kilka godzin, tymczasem niebo już przybierało odcienie czerwieni.
Nie był to jednak spokojny wieczór. Na zewnątrz hulał wiatr, a krople rzęsistego deszczu przecinały moją twarz, niby żyletki. Mimo niesprzyjającej pogody, na horyzoncie dało się dostrzec wschodzące słońce.
Zacząłem zastanawiać się, czy na pewno dobrze zrobiłem wyjeżdżając ze stolicy. Jestem na drugim końcu Polski, choć już dawno powinienem rozpocząć trasę WarszaWA- KRaków. Myślałem, że gdy ucieknę od rzeczywistości, będzie lepiej. Jednak rzeczywistość mnie znalazła.
Szedłem tak ulicą Monte Cassino, pokonując deszcz, jednak coś przerwało mój spokój. Zauważyłem, stojących kilka metrów dalej, osiłków. Zielono-białe szaliki z napisem „Władcy Północy" zwisały luzem na szyjach mięśniaków, kołysząc się na wietrze.
Odruchowo zdjąłem zegarek i wrzuciłem ją do zewnętrznej kieszeni kurtki, postępując tak samo z portfelem i ołówkiem.
Normalni ludzie mają pięć zmysłów, nie należę jednak do nich. Zabrzmi to absurdalnie, ale mam szósty zmysł- niejeden z resztą. Potrafię przewidzieć każdą aferę. Czuję, kiedy ma się stać coś niedobrego. Właśnie w tamtym momencie dziwne uczucie zawitało do mojego żołądka.
Chłystki wyglądały dokładnie jak Ci amerykańscy raperzy z Bronxu. Ich piosenki mówią o tym, jacy są religijni. Ubóstwiają Pana, a gdy tylko kończą modlitwy, wyjmują nóż i szukają kolejnych ofiar. Szedłem śmiało do przodu, byłem coraz bliżej, i bliżej. Udało mi się ich minąć. Nagle usłyszałem za plecami:
-Ej, ziomek!- niewątpliwie zwracali się do mnie. Zatrzymałem się, wciąż stojąc tyłem.
-Byłeś kiedyś na meczu Lechii?- zapytał jeden. Jednak nie patrzyłem na niego, co najwyraźniej jeszcze bardziej wybiło go z rytmu.
-Lechia Gdańsk, mówi Ci to coś? - mruknął drugi rozwścieczonym już tonem.
Uśmiechnąłem się sam do siebie i obróciłem na pięcie:
-Ziomek, no pewnie!- Przykucnąłem lekko i uniosłem rękę w stronę czoła, pokazując sławną L-kę Legii.
-Zły klub młody..- szepnął spokojniejszy facet. Drugi zaś wycedził przez zęby:
-Lepiej odejdź, bo jebnę. - zadowolony z rezultatów, ciągnąłem dalej przepychankę językową:
-Czy podziały są nam w ogóle potrzebne?- zapytałem (...)Ubrałem wypowiedź w dokładnie te same słowa, które jakiś czas temu wypowiedziałem w Jej stronę. Zapewniałem, że zależy mi tylko na tej, konkretnej osobie. Była jednak głucha na moje słowa. Zawsze porównywałem siebie do rośliny, Ją do deszczu. Bez niej zginąłbym z tęsknoty, tak jak rośliny giną bez wody.
Ona zaś twierdziła, że jesteśmy raczej jak ogień i woda. Jedno obok drugiego nie może istnieć. Była moją podporą w trudnych chwilach, potem jednak sprawiała, że życie stawało się coraz bardziej zawiłe. Mimo tego, że to wtedy zacząłem zarabiać naprawdę duże pieniądze, to czułem pustkę w środku.(...) Po moich słowach mężczyźni spojrzeli na siebie znacząco. Potem zgasły światła i film się urwał.
Całkowicie już się przejaśniło. Potworne piszczenie w uszach, piasek między zębami i we włosach, sklejone palce. Usiłowałem się podnieść, ale to nie był upadek ze schodów, jak w hotelu. Podciągnąłem lekko kolana do klatki piersiowej, przysuwając się do muru. Udało mi się usiąść. Ból- tak, to o niego mi chodziło. Przymknąłem powieki. Przypomniałem sobie dźwięki „I've just seen a face" z Rubber Soul.
Szósty album Beatlesów. Ciągle go słuchaliśmy, jeszcze za czasów przyjaźni. Była to płyta obfita w basy, więc zawsze podłączaliśmy subwoofery do odtwarzacza, przez co huczało w całym domu.
Powolnym ruchem, wyciągnąłem z kieszeni kartkę papieru, która była złożona na kilka części. Wyjąłem też ołówek, który włożony kilka godzin temu do kieszeni, teraz wbijał mi się w żebra. Zacząłem przelewać na kartkę mój sen, a rozterki, które się w nim pojawiły opiszę przy następnym rozdziale.W końcu nie byłem w stanie myśleć, podniosłem się z miejsca i ruszyłem na przód, chyba zbyt gwałtownie, ponieważ od razu poczułem chrzęst w plecach. W końcu wyszedłem z zaułka. Otaczali mnie ludzie, wszyscy gapili się tym swoim pustym wzrokiem. Nic nie warte spojrzenia, oblewające mnie z każdej strony. Kilka z nich poTacuje do mnie, jakbyśmy się znali. Wśród tłumu udało mi się wychwycić czyjś wzrok. Do kogo należał? Odpowiedź jest jedna, bardzo prosta. Przeszyło mnie jego kamienne spojrzenie. Do serca przywarł mi strach. Przyspieszyłem więc kroku. Ten typ to prześladowca. Mam nadzieję, że śledząc mnie wpadnie pod koła samochodu. Kiedy tylko ta myśl wkradła się do mojej głowy, poczułem się złym człowiekiem. Naprawdę życzę komuś śmierci? Momentalnie w moich uszach zabrzmiały dźwięki marszu pogrzebowego Chopina. Przygnębiający utwór, który opisywał moje uczucia w tamtym momencie.
Może to dziwne, ale przez tego pasażera staję się nie tylko bezwzględny, ale również pełen odwagi i pewności siebie.
W końcu doszedłem do hotelu:
-Szcześniak? Chryste, kto Pana tak załatwił? - nie słuchając Cieszyńskiego, szedłem dalej, w stronę windy, ale on uporczywie za mną gonił.- Przecież pan krwawi..
-Nie, nie, to są liście, proszę pana. Jesienne liście. - próbowałem wyjaśnić, ale nagle przerwał, biorąc mnie pod ramię:
-Och, odprowadzę Pana do pokoju.
-Piękna polska jesień- próbowałem kontynuować- Pan wie, jak pięknie musi być teraz w Warszawie?
-No już, już tak..- uspokajał mnie w windzie.
-Dziękuję Panu za pomoc. Mam tak, wie pan, że czasem źle ludzi oceniam.- dokończyłem, już we własnym hotelowym ap.
- Uhum, niech pan się położy. Może się panu ta Warszawa przyśni. - Rzekł portier, po czym wyszedł z pokoju, delikatnie zamykając drzwi.
I w ten sposób znowu zostałem sam na sam z myślami. Zastanawiałem się jak długo już tu jestem. Byłem pewien, że jedną dobę. Portier jednak mówił, że dziwnie sypiam. Czyli minęło już, z pewnością, kilka nocy.
Wyciągnąłem z szuflady mój telefon. Wciąż był wyłączony. Czułem się, jakby część mnie umarła. Zero technologii- w tych czasach jest to naprawdę wielkie wyzwanie. Wyjechałem z Warszawy z wielu powodów. Jednym z nich była masa wiadomości, postów i komentarzy: „Nowy rap!", „Gdzie płyta?". Nie miałem weny, więc jak miałem odpowiadać fanom? Ano właśnie po to tu jestem, stąd incydent na Monte Cassino. Udowodnię Im, że potrafię. Nie tylko Im, przede wszystkim sobie.
Włączam radio. Jak powiadomił mnie portier, są tutaj tylko audycje muzyczne.
Pomieszczenie wypełniły dźwięki „Come Together". Wspomnienia uderzyły we mnie jak pięść. Piosenka pochodziła z ostatniego, nagranego wspólnie przez Beatlesów, albumu. Był to ostatni przesłuchany przez Nas wspólnie utwór.Carpe smutek- taka jest właśnie myśl przewodnia tego dnia.
CZYTASZ
Marmur
Mystery / ThrillerBLOG ZAWIESZONY Kolejne rozdziały będą bardziej obszerne, tekst bardziej dopracowany. Blog zawieszony, ponieważ ponieważ myślę nad przekształceniem opowiadania w książkę. Pozdrawiam, kochani ____ Powieść na podstawie mojej interpretacji albumu "M...