Szedł ulicą oświetloną latarniami, naciągając kaptur mocniej na głowę Starał się być niewidoczny, pragnął tylko jednego: by o nim zapomniano. Wiedział, że to, co zrobił, było dla wielu ludzi – w tym innych Avengers – bardzo dziwne i wręcz zakrawało na zdradę. W końcu Loki asgardzki bóg kłamstw był ich przeciwnikiem, chciał przejąć władzę nad światem, a on, Steve, wypuścił go z jego celi.
Cholera, przecież to była zdrada! Zniweczył ich pracę, przyczynił się do niemal całkowitego zburzenia Manhattanu! Wiedział to, więc czemu nadal mógł patrzeć swojemu odbiciu w oczy?
Tłumaczył to sobie tym, że ta tajemnicza sylwetka, która za nim zawsze podążała, mówiła mu, by to zrobił. Namawiała, kusiła. Aż wreszcie Steve dał się przekonać.
Skręcił w boczną uliczkę, ślepy, zapuszczony zaułek, w którym znajdowało się wejście do bloku, w którym wynajmował mieszkanie. Doskonale wiedział, że TARCZA prędzej czy później odnajdzie ten dom, a on będzie musiał się przenieść w jakieś inne miejsce. Przyzwyczajać się do nowego otoczenia. Teraz był jeszcze w Nowym Jorku, przecież najciemniej zawsze pod latarnią, jednak wiedział też, że równie dobrze TARCZA może zacząć go szukać w tym mieście.
Westchnął, otwierając drzwi. Tyle rzeczy mogło się wydarzyć, tyle różnych opcji, a on nie mógł się przygotować na żadną z nich. Pierwszy raz w swoim życiu żadne wyjście nie było lepsze od pozostałych, wszystkie były tak samo złe.
Wspiął się na pierwsze piętro, mijając po drodze wyjście na schody przeciwpożarowe. Wyjął z kieszeni klucze i, otworzywszy drzwi, wszedł do wynajmowanego mieszkania. Było małe, ale starał się, by lśniło czystością tak bardzo, jak to tylko możliwe. Pamiętał, że Bucky nie dbał tak o czystość, jak on. Zawsze w żartach mówił, że Steve mógłby bez żadnego problemu zostać wzorowym mężem.
Steve zdjął buty, zaświecił światło i, wchodząc do salonu, położył kluczyki na niewielkim stole. Nie zrzucał jeszcze kaptura, nie mógł być pewien, że ktoś nie czai się na niego w pokoju, gdzie sypiał. Chwycił zwykły, kuchenny nóż i ostrożnie, jak tylko mógł najciszej, zajrzał do sypialni. Nikogo tam nie było, przynajmniej nikt się na niego nie rzucił.
Wszedł do środka, zapalił światło i rozejrzał się dokładniej po maleńkim pomieszczeniu, jakby obawiał się, że ktoś może chować się pod materacem. Nikogo takiego nie znalazł. Wyjrzał za okno, upewnił się, że jest zamknięte, po czym wrócił do głównego pokoju.
Przeszedł kilka kroków, po czym stanął za drzwiami do łazienki. Otworzył je szybko i odczekał chwilę. Nic się nie wydarzyło. Wszedł do środka, znów dokładnie obejrzał pomieszczenie, tym razem w świetle sączącym się z salonu, ale ponownie nikogo nie znalazł.
Westchnął ciężko, wracając do głównego pokoju w swoim mieszkaniu. Zdjął kaptur. Zastanawiał się, czy to ostrożność, czy już początki paranoi. Wyjął z lodówki sok pomarańczowy i upił go trochę. Chłodny napój spowodował, że jego ciałem wstrząsnęły dreszcze. Odstawił karton do lodówki.
Usiadł na fotelu niemal dorównującym mu wiekiem i wpatrzył się w tanią tapetę ze wzorem w drobne kwiatki. Studiował ich ułożenie, widział, które kawałki tapety zostały źle do siebie dopasowane i niezmiernie go to irytowało. Stawiał, że to sprawa braku jakichkolwiek zajęć. I samotności.
Przede wszystkim samotności.
Tak bardzo pragnął mieć kogoś, z kim mógłby porozmawiać, wyżalić się, a może nawet napić. Tak bardzo chciał mieć się do kogo odezwać, pożartować. Tak bardzo chciał mieć Bucky'ego z powrotem!
Niestety, czasu nie da się wrócić. Nikt nie potrafi naprawić tego, co się zepsuło w przeszłości. Można unikać błędów, ale nie tam łatwo zapomnieć te, które zabrał ze sobą czas. Szczególnie te, przez które straciło się najbliższą osobę.

CZYTASZ
Samotności, odejdź...
ФанфикCzasem odrobina samotności chroni, pomaga zrozumieć błędy, przemyśleć decyzje. Jednak gdy jest jej zbyt dużo, rani mocniej niż ludzie, niszczy, sprawia, że łatwiej manipulować daną osobą, aż w końcu zabija. I tylko ponowne pojawienie się żywych ludz...