Rozdział 1. Śmierć ma jego imię

75 4 3
                                    

"Czuł, że nie ma takiego słońca, które zdałoby rozświetlić ciemności ogarniające jego serce."

Jean- Christophne Grangé

Zaciągnął się pełną piersią, gorzkim i lepkim smakiem wiszącej w powietrzu katastrofy. Niewidzialne, burzowe chmury już dawno wisiały nad miastem, grzmiąc mściwie i donośnie. Los tego miejsca był przesądzony, a zepsucie już dawno było zapisane na jego kartach.

Coś jednak sprawiało, że nie mógł się uwolnić z lepkich sideł tego miasta, uwikłany w jego mroczne intrygi. Znał jego tajemnice. Te, które rodziły się pod osłoną nocy i te, o których słuch ginął tuż o poranku.

Sentyment do znienawidzonej metropolii i jej ludności tkwił w nim jak zaraza. Miał jednak sporo niedokończonych spraw, a więc zamierzał to naprawić. W jego mniemaniu "naprawić" nie oznaczało jednak niczego dobrego, a wręcz przeciwnie. Zamierzał zaburzyć pozornie istniejący spokój, rozpędzić maszynę zniszczenia, której nikt już nie zdoła zatrzymać. Miał zamiar zamanifestować swoją obecność, urządzając istne przedstawienie swoim wrogom.

Wpatrywał się jeszcze przez moment w miejsce, gdzie jakiś czas temu słońce schowało się za horyzontem. Zasłona nocy przykryła miasto, które walczyło z ciemnością poprzez liczne, rozświetlające mrok latarnie uliczne i inne źródła światła

Leyner górował nad budynkami, dziesiątki metrów nad ziemią, w oddali wyglądając jak anioł.

Bo któż inny prócz samobójcy mógł jeszcze siedzieć na gzymsie najwyższego budynku w mieście?

Ciążyła nad nim jednak mroczna, milcząca aura, nie pasująca do jakiejś istoty anielskiej. Tak samo jak ciemne jak węgiel oczy, czy nawet farbowane na platynowy blond włosy. Ostre rysy twarzy i wystające kości policzkowe nadawały tylko jego postaci, niecodziennego, przykuwającego uwagę wyglądu.

Jego nogi zwisały tuż nad przepaścią, kilkadziesiąt metrów nad ziemią, ale on tylko bez cienia emocji wypuścił dym z ust, kończąc papierosa.

Nie miał pojęcia jakim cudem, coś tak głupiego i ludzkiego jak papierosy, tak bardzo przypadło mu do gustu. To było wręcz niedorzeczne. Myśląc o tym przypomniał sobie, mężczyznę palącego dziś na ulicy, jak wyciągnął z paczki ostatniego papierosa, gdy na opakowaniu było napisane jedno, proste ostrzeżenie: "Palenie zabija".

Parsknął głośno, zaskakując tym sam siebie. Dla niego byłoby to nawet zachęcające, gdyby nie fakt, że coś takiego nie mogło go zabić. To byłoby zbyt proste.
Co innego, jeśli chodziło o ludzi i ich krótkie, bezsensowne życie, w którym przyśpieszali tylko swój koniec. Dla nich napis na papierosach powinien brzmieć trafnie i prawdziwe. Coś w stylu: "I tak wszyscy zdechniecie".

Wyrzucił skończonego papierosa z westchnięciem. Podniósł się do pionu, spoglądając jeszcze raz w dół na pogrążające się w ciemności, cichnące miasto. Z wysokości wyglądało niewinnie. Z daleka, nawet za dnia, ludzie przemierzający ulice wyglądali niewinnie, choć to było tylko kolejne złudzenie. Ci ludzie byli przecież tylko ludźmi, a zdawali się bardziej zepsuci niż on. W tym mieście śmierdziało zgnilizną. Skrywała się pod doskonale wyprasowanyni garniturami, sztucznymi uśmiechami i iluzją idealnie ułożonego życia.

Stał jeszcze chwilę na krawędzi. Spojrzał ponad horyzont i nabrał ostatni raz zimnego powietrza do płuc. Jego stopy przesunęły się ku krawędzi. Myśli ucichły.
Sekundę później odbił się od gzymsu. Wiatr zawył wściekle w jego twarz, jakby poróbował go zatrzymać.

We KrwiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz