Prolog 1

62 6 12
                                    







Listopad, 1953r.



Była jesień. Wiatr rozrzucał ostatnie liście we wszystkie strony świata, pozostawiając drzewa niemal zupełnie nagie. Odsłaniając ich wszystkie sekrety, nie miały już nic do ukrycia.

Krajobraz w Granville stawał się niezwykle monotonny, wręcz przerażająco nudny dla jego mieszkańców. Latem było tu cudownie, słońce oświetlało każdy zakamarek miasta, wypełnionego po brzegi przez turystów z całego stanu, którzy przyjeżdzali do swych luksusowych letnich domków. Szczególnie urokliwie wyglądało o tej porze roku jezioro James. Odbijające się w jego tafli drzewa sprawiały wrażenie wpatrzonych w ludzi, którzy zaglądali wgłąb wodnego zwierciadła.

Jednak wyglądały one wtedy przyjaźnie, działały odprężająco. Teraz, spoglądały na przechodniów przytłaczającym, jakby złowrogim wzrokiem.

Z każdym dniem robiło się coraz chłodniej, nieuchronnie zbliżała się do Granville zima. Miała zawitać już niedługo, a była ona wyjątkowo mroźna w tym rejonie. Większość ludzi narzekała już na niską temperaturę. Niemal wszyscy zapomnieli o tym, jak pięknie było tu zaledwie trzy miesiące wcześniej, kiedy to blask słońca oświetlał polany i lasy. Turyści nie mieli pojęcia o tym, jakie Granville potrafiło być zimą.



Amelia Sank różniła się nieco od innych. Jej najczęstszym zajęciem było przesiadywanie w swoim pokoju lub nad brzegiem jeziora, znajdującego się za jej domem, wraz z zeszytem. Wprawdzie nigdy się z nim nie rozstawała. Pisywała w nim opowiadania, opisujące przeważnie niezwykłą historię miłości Amelii Sank oraz Elijah'a Toght'a. 

Tyle, że takowa nigdy nie miała miejsca

Rozmarzona dziewczynka spędzała godziny, w towarzystwie jedynie drzew i jeziora, które nigdy jej nie opuszczało, ani nie raniło...,

 tak jak czynili to dotychczas ludzie.


--- --- ---



- Już wychodzisz? - krzyknęła z kuchni matka Amelii. - A śniadanie? Zrobiłam ci tosty.

- Nie jestem głodna, mamo. Pa. - odparła krótko, po czym trzasnęła drzwiami i ruszyła w stronę przystanku autobusowego, znajdującego się po drugiej stronie ulicy New Market Road.

Przed wejściem do środka, rozejrzała się wokoło. Brała głęboki wdech, rozkoszując się słodkim, porannym zapachem, kiedy usłyszała poirytowany głos kierowcy szkolnego autobusu.

- Wchodzi panienka, czy ma zamiar tak stać wiecznie? - parsknął, nie kryjąc wcale swego zniecierpliwienia.

Rzuciła mu tylko przelotne spojrzenie prawie że mówiące "odwal się", po czym wkroczyła do jego pojazdu, wypełnionego masą rozgadanych nastolatków.

Gdy mijała kolejne rzędy uzcniów, otrzymywała od wszystkich wymowne spojrzenia, zupełnie jakby dziwiła ich obecność Amelii.

Nie mogła się powstrzymać przed zerknięciem na tyły autobusu. Siedział tam on.

Był to nie kto inny jak Elijah Toght, wyglądający równie olśniewająco, jak za każdym razem, gdy go sekretnie podziwiała. Pomimo chłodu, panującego na zewnątrz, miał na sobie jedynie cienką kurtkę dżinsową, idealnie podkreślającą jego przenikliwie błękitne oczy. To one tak jej się w nim podobały, bowiem zawsze uważała, że są odzwierciedleniem duszy. Nigdy nie poznała Elijah'y, lecz w głębi serca wiedziała, że pod przykrywką złego chłopca kryje się coś więcej.

Szept jodłyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz