Incipit prologus

116 14 6
                                    

Runo leśne szeleściło głośno pod ciężarem butów młodego wędrowca. Mimo że szedł już bardzo długo — znacznie dłużej, niż zakładał — krok nadal miał raźny i sprężysty. Starał się nie dać opanować natrętnym myślom i dziwnemu przekonaniu, że zabłądził i niemożliwy stał się dla niego powrót na trakt. Patrzył wprost przed siebie w obawie, że gdy zacznie się rozglądać, widok drzew o granatowych, purpurowych, czarnych, czy bordowych korach i z liśćmi w podobnych, tylko nieco jaskrawszych barwach, całkowicie go rozproszy i wybije z rytmu, jaki do tej pory z trudem udawało mu się utrzymać.

W dłoniach ściskał kilka poszarpanych i wymiętych stron. Po kilkunastu kolejnych minutach marszu przez wciąż niezmienną scenerię, nie zatrzymując się, zaczął nerwowo studiować tekst. Odtworzył w myślach cały plan. Wyruszył o świcie, planował dotrzeć na miejsce po maksymalnie trzech godzinach, licząc postoje. Tymczasem właśnie minęło południe i chociaż każdy napotkany kupiec kierował go w tę samą stronę, poza paroma wioskami i niespotykanymi nigdzie indziej widokami, nie natknął się na nic, co by go mogło zainteresować. Nie sądził ani, że jego cel znajdował się aż tak daleko, ani, że krainy na północy były tak rozległe.

Przestudiował uważnie wszystkie zapiski, przy okazji dwukrotnie potykając się o wystające korzenie. Napisano, że od strony południowej królewską stolicę okalał las. Miał szczerą nadzieję, że przez ten sam las właśnie brnął.

Nagle, bez ostrzeżenia zewsząd zaczęły dobiegać wesołe powarkiwania. Natychmiast przyspieszył kroku i schylił głowę, żeby nie potrąciła go żadna z nadlatujących kreatur. Ich nadejście wcale go nie zdziwiło. Nie pierwszy raz tego dnia zakłócały jego spokój.

Odgłosy stawały się coraz głośniejsze i już po chwili stado skrzydlatych gadów, długości przedramienia każdy, gęstą, chaotyczną chmarą przemknęło tuż nad nim. Słyszał świst, jaki wydawały skrzydła lecących z ogromną prędkością stworzeń. Nie śmiał się wyprostować, dopóki hałas nie ucichł niemal zupełnie. Zdołał się już tego dnia przekonać, że zderzenie z żywą kulą armatnią do przyjemnych nie należało. Potarł dłonią zbolałe plecy, na wspomnienie pierwszego spotkania z okoliczną fauną.

Nie zrobił paru kroków, a zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. Mimo że dalanty, jak nazywali je miejscowi, dawno zniknęły między drzewami, po swojej lewej stronie wciąż słyszał irytujące trzepotanie małych skrzydełek. Odwrócił powoli głowę. Wzdrygnął się, gdy ujrzał jaskrawą jaszczurkę, unoszącą się parę centymetrów od jego twarzy, centralnie na wysokości oczu. Wlepiała w niego swoje przepełnione ciekawością, jasnożółte ślepia, osadzone na dużej czaszce. Była kompletnie pozbawiona lęku wobec znacznie większej i silniejszej od niej istoty.

Na początku bacznie ją obserwował, zresztą z wzajemnością, ale zaraz odwrócił wzrok. Miał nadzieję, że jeśli ją zignoruje, to zaraz znudzona ucieknie, ale zwierzę nadal podążało za nim, poświęcając mu całą swoją uwagę. Zdawać by się mogło, że spośród ich dwójki to mały smok powinien być ewenementem, czymś niezwykłym, od czego nie można odwrócić wzroku. Jednak zarówno człowiek, jak i gad wiedzieli, że w tym przypadku tak nie było.

Zniecierpliwiony machnął ręką, by odgonić kreaturę. Oczywiście bezskutecznie. Tylko spojrzała na niego z wyrzutem, nie oddalając się ani o centymetr. Zaczął więc wymachiwać rękoma energiczniej. W końcu zniecierpliwiony postanowił uderzyć jaszczurkę. Ta, zręcznie uniknąwszy jego ciosów, rozdziawiła ostrzegawczo swój malutki pyszczek.

Chłopak nie uznał gestu za zapowiedź ataku, nie zareagował więc w żaden sposób. Nie wiedział jednak, że dalanty, chociaż bardzo dalece spokrewnione ze smokami i w ogóle ich nie przypominające, należały do grupy gadów umiejących zionąć ogniem. Ponieważ nie zaprzestał prób trafienia gada, z jego gardła zaczął wydobywać się cichy syk. Potem błysnęło i wędrowiec zgiął się wpół, poniewczasie zasłaniając twarz dłońmi.

Bez TytułuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz