Antek – tak brzmi imię mojego przyjaciela z czasów szkolnych lat. W sumie to znaliśmy się od niemalże kołyski. Nasze mamy pracowały biurko w biurko w jednej firmie, często odwiedzały się nawzajem, zwłaszcza że nasze domy dzieliły jakieś dwie ulice drogi. Nie rzadko spotkania zdarzały się też przypadkowo, a to w okolicznym parku na spacerze, a to na osiedlowym placu zabaw. Można więc powiedzieć że dorastaliśmy niemalże jak rodzeństwo. Rzecz jasna z tamtego okresu nie pamiętam za wiele – kilka szczegółów które bardzo wyraźnie wybijają się na tle mglistych wspomnień lat dzieciństwa, jak to że Antoś miał wspaniałego, dużego, brązowego psa, o przyjaznych, czekoladowych oczach imieniem Bruno, albo że na ścianie jego pokoju zawieszony był plakat z Kubusiem Puchatkiem, obok którego wisiała namalowana plakatówkami na kartce A4 kopia tegoż dzieła, malowana ręką czterolatka. Zabawne to, czy nie, wtedy wydawało mi się, że Antek idealnie uchwycił wszystkie ważne detale, perfekcyjnie naśladując pierwowzór... Miś był przecież żółty, miał na sobie czerwoną koszulkę, uśmiechał się do mnie w wykrzywionym od ucha do ucha uśmiechu, oddanym czarną kredką, w łapce trzymał baryłkę miody, a u stóp wyrastały źdźbła zielonej trawy... Tak, to pamiętam dokładnie, całą resztę znam jednak dużo lepiej z opowiadań mojej mamy oraz mamy Antka i nie ma chyba w tym nic dziwnego...
W momencie gdy osiągnęliśmy magiczny wiek zwany „wiekiem przedszkolnym" oczywiście wylądowaliśmy w jednej placówce, położonej przy podstawówce imienia jednego z zasłużonych Polaków – nauczyciele usilnie wtłaczali nam do głowy przy przenajróżniejszych okazjach jaki to ów człowiek nie był zasłużony dla naszej ojczyzny... Nas jednak w tamtym czasie mało absorbowały podobne historie, no bo „ojczyzna" - to brzmi tak dumnie, wiedziałam, że „moją ojczyzną jest Polska", nawet w przedszkolu nauczyłam się wierszyka „Kto ty jesteś? Polak mały..." tak, że żaden belfer nie zagiął mnie pytaniem na podobny temat, ale zdecydowanie nie mogę powiedzieć, że czułam o co w tym wszystkim chodzi. To co się liczyło, to że z koleżankami można pobawić się lalkami, że na najwyższej półce z zabawkami stoi asortyment sklepowy, a jeśli dobrze zagadało się do chłopaków, można było bawić się całą grupą – my sprzedajemy ubrania, chłopaki samochodami rozwożą je po różnych sklepach, oni budują zamki z klocków, my mamy nasze lalki – księżniczki które tam będą mieszkały.
Potem, w wieku 7 – 9 lat na przerwach już mogliśmy wychodzić na dwór, grać w berka, chowanego, zamrażanego, cała klasa jak jeden mąż biegała piszcząc i krzycząc po szkolnym podwórku. Po środku tego wszystkiego zawsze można było znaleźć mojego przyjaciela – był tym typem osoby, dookoła której wszystko się kręci. Antek nawet szczególnie się nie starał... po prostu tak wychodziło, że to on miał najlepsze pomysły, że wszyscy go lubili, godzili się na jego rozwiązania, już wtedy rósł we mnie podziw do tego chłopaka, zadawałam sobie pytanie: „jak on to robi?" . Może dlatego że w czasach podstawówki byłam jeszcze dość nieśmiałą dziewczynką. Nie miałam jakichś szczególnych kompleksów, ale nie wychylałam się zwykle spoza szarych szeregów grupy – odpowiadało mi podążanie za czyimiś pomysłami, odgrywanie roli jaką dostałam. Oczywiście bez przesady, jeśli chciałam gonić kiedy graliśmy w berka, powiedziałam, że ja zacznę, jeśli nie – również wyrażałam swoje zdanie, chodzi jednak o to że nie lubiłam narzucać swojego zdania czy też zwykłego pomysłu całej grupie.
Gdy szkolny dzień dobiegał końca wracaliśmy z Antkiem razem do domu, dyskutując o naszych ulubionych bajkach, o tym, który lizak ze szkolnego sklepiku jest smaczniejszy, albo co śmiesznego ktoś dzisiaj powiedział. W weekendy, jeśli tylko pogoda na to pozwalała biegaliśmy razem po naszym osiedlu, kto pierwszy rano się wyrobił wychodził z domu i biegł do drugiego – jeśli byłam to ja, musiałam przejść przez furtkę broniącą dostępu do mojego domu, skręcić w prawo, iść do końca mojej ulicy, następnie znów skręcić w prawo, minąć dwa skrzyżowania i „Tadaaaam" cel podróży – biały domek na rogu, osiągnięty! Wciskałam wtedy dzwonek przy furtce, zwykle „pani Mama" wychylała się na jego dźwięk zza drzwi wejściowych, „Antek już wychodzi" mówiła, po czym poprawiała strój wyjściowy swojego syna – w zimie czy na jesieni był to jakiś szalik, czapka, rękawiczki... może ostatni sprawdzian sznurówek, czy nie są rozwiązane i mogliśmy razem udać się na plac zabaw. Tam spotykaliśmy resztę naszej paczki, wspólnie walczyliśmy o dominacje naszej grupy na huśtawkach (oczywiście gdy przyszli starszaki nie mieliśmy szans, ale w obrębie rówieśników – kto pierwszy, ten lepszy!), budowaliśmy zamki z piasku. Jeśli ktoś znalazł nadający się patyk można było zrobić z niego nawet jakiś dobry łuk lub miecz! I znów aktualny okazywał się schemat rycerzy i księżniczek – chłopcy mieli frajdę mogąc niby okładać się mieczami, my natomiast miałyśmy herbatkowe przyjęcie na platformie zjeżdżalni. Zdarzało się też że dzieliliśmy się na dwie grupy które walczyły ze sobą o niepodzielne panowanie na terenie placu... Słowem zabawom nie było końca. Po południu jednak każdy wracał do siebie... albo prawie do siebie, bo często jadałam obiady u Antka, albo on u mnie, zdarzało się też, że przy łaskawości którejś z rodzicielek można było zostać trochę dłużej, żeby znów obejrzeć Piotrusia Pana, albo Króla Lwa.
CZYTASZ
Biały...
Short StoryGdyby ktoś miał możliwość zajrzeć do jej pamiętnika - chyba tak właśnie wyglądałoby kilka stron...