Złodziejska chciwość, Magiczne sztuczki

8 0 0
                                    


Szkło ma to do siebie, że bywa kruche. Kruche na tyle by mógł je stłuc człowiek, który z impetem słonia wbiega w szybę. Tak też się stało, gdy młody człowiek ubrany nie tyle co na czarno, co typowo na rabunek wyskoczył przez zamknięte, balkonowe okno pewnego domu. Wylądował w odłamkach szkła jednak adrenalina oraz pewnego rodzaju doświadczenie w lądowaniach zamortyzowało skok z drugiego piętra. Po szybkim przewrocie przez ramię wyprostował się i pobiegł wzdłuż linii budynków. Noc była chłodna, jednak w tej okolicy nigdy tak na prawdę się tego nie odczuwało. Doskonale znał te ulice, jednak świadomość pościgu jaki za nim miał się rozpocząć skutecznie obniżała jego pewność siebie. Skręcił w małą, ciemną uliczkę. Gdy biegł torba kurierska, którą nosił, podskakiwała mu na biodrze. W pewnym momencie oślepiły go światła policyjnego radiowozu, który wjechał do małej alejki. Mężczyzna zasłonił oczy ręką i zawrócił. Przy najbliższej możliwości skręcił w prawo i wznowił bieg. Zatrzymał się dopiero przed drucianym płotem, postawionym między dwoma budynkami tak, by nie dało przejść się dalej. Zaklął pod nosem i chwycił się siatki z zamiarem wspinaczki. Wtedy usłyszał za sobą głos.
- Stać!- krzyknął policjant. W jednej dłoni trzymał broń, w drugiej latarkę. Były ułożone tak, by ręka z latarką podpierała tę z bronią jednocześnie rzucając światło przed siebie. - Obróć się! Powoli!
Mężczyzna obrócił się pokazując swoją twarz. Twarz osoby młodej, ale zdesperowanej. Nie wyróżniała się spośród milionów ludzkich twarzy oprócz detalu jakim były oczy. Ich tęczówki były różnych kolorów. Jedno szare, drugie brązowe. Na twarzy chłopaka malował się spokój nietypowy dla tego typu sytuacji. Baczny obserwator wychwyciłby nawet cień uśmiechu w kącikach jego ust. Spojrzał na policjanta obojętnym wzrokiem. Oficer nosił typowy, niebieski mundur i czapkę z daszkiem z napisem "POLICJA". Był raczej szczupłej budowy, co w połączeniu z młodą, piegowatą twarzą dawało mu niegroźny wygląd.
- Na kolana! Ręce za głowę!- rozkazał policjant. Chłopak posłusznie wykonał komendę. Oficer zbliżył się do niego, chowając broń i latarkę. Stanął za nim i wyciągnął kajdanki, jednak gdy dłoń trzymająca jeden z końców zbliżyła się do rąk klęczącego chłopaka ten wybił się z kolan, uderzając policjanta głową w nos. Oficer odsunął się pod wpływem bolesnego uczucia łamanej przegrody z donośnym "ała", podczas gdy młody mężczyzna błyskawicznie obrócił się, chwycił za kajdanki i przykuł oszołomionego policjanta do drucianego płotu. Cofając się zabrał mu broń z kabury.
- Niech pan wybaczy, panie władzo- powiedział miękkim, lekceważącym głosem- ale nie zepsuje mi pan wieczoru.
Policjant z krwawiącym nosem chwycił za radio przy swoim mundurze. Zanim jednak zdążył nacisnąć guzik chłopak wycelował w niego wcześniej zabraną broń.

- Jak już mówiłem, nie zepsuje mi pan wieczoru.- powiedziawszy to zaciągnął kciukiem kurek pistoletu. Położył palec na spuście, jednak za nim wystrzelił coś chwyciło jego rękę i wygięło ją do góry, sprawiając, że oddał dwa strzały w powietrze. Chłopak spiął się, i uderzył napastnika łokciem w brzuch, a następnie lufą pistoletu w twarz. Ten odsunął się od siły zadanego ciosu, jednak błyskawicznie doskoczył do trzymającego broń przeciwnika wymierzając w nią precyzyjne kopnięcie swoim ciężkim butem. Pistolet upadł na ziemie z dala od walczących oraz policjanta, który totalnie zdezorientowany całą sytuacją przyglądał się zdarzeniu. Niedoszły strzelec potrząsnął prawą dłonią w celu wytrzepania bólu po kopnięciu. Osoba, która próbowała unieszkodliwić chłopaka bez wątpienia była mężczyzną. Księżyc wyszedł zza chmur i oświetlił alejkę, w której się znajdowali. Mężczyzna był ubrany w czarną, skórzaną kurtkę, czarne bojówki i buty wojskowe. Spod jego krótkiej grzywki spływała krew, lejąc się po nosie i ustach- taki jest skutek przyjęcia uderzenia pistoletem w twarz. Pomimo tego stał prosto, na lekko ugiętych kolanach, a ręce miał ułożone w gardę. Chłopak z torbą rzucił się na niego w ataku. Trzymając gardę wyprowadził cios w kierunku głowy. Mężczyzna błyskawicznie zblokował wykrzywiając rękę przeciwnika w nienaturalny sposób, wywołując u obezwładnianego krzyk spowodowany bólem wykręcanej kończyny, po czym uderzył go z główki w twarz, zostawiając na czole oponenta krwawy stempelek. Chłopak stracił przytomność. Mężczyzna puścił rękę i położył nieprzytomnego przeciwnika na betonową posadzkę. Policjant, obserwujący cale wydarzenie będąc przykutym do płotu zastygł ze szczęką opuszczoną w zdziwieniu. Człowiek w skórzanej kurtce podszedł do unieruchomionego przez kajdanki oficera.
- Gdybym był tobą użyłbym kluczyka.- powiedział wskazując na kajdanki. Jego ton głosu był spokojny, jednak stanowczy.
Policjant opamiętał się z szoku i wolną ręką zaczął szukać kluczyka po mundurze. Znalazł go po krótkiej chwili i drżącą dłonią uwolnił się z kajdanek. Rozmasował nadgarstek, po czym wstał i spojrzał na swojego "wybawcę".
- Człowieku, nigdy nie widziałem żeby ktoś się tak ruszał...- zaczął, jednak przerwał gdy zobaczył, że człowiek, który przed chwilą go uratował podniósł broń i trzyma ją w ręce. Na twarz oficera wkradł się strach. Mężczyzna w skórzanej kurtce widząc to obrócił dłoń w ręce, tak żeby trzymać ją za lufę, po czym wyciągnął rękę z pistoletem przed siebie. Oficer chwycił ją szybko i cały czas patrząc się na mężczyznę schował ją do kabury.
- Tak czy siak- powiedział policjant po schowaniu broni- dzięki za pomoc. Chłopcy na pewno usłyszeli strzały, będą tu za chwilę. Wasza robota tu się kończy obywatelu...
- Myślę, że dopiero się zaczyna.- przerwał mu mężczyzna.- On idzie ze mną.
Powiedziawszy to podszedł do nieprzytomnego chłopaka i chwycił go za kołnierz kurtki.
- Co pan robi?!- wykrzyczał policjant chwytając mężczyznę za ramię.
- I tak pan nie zrozumie.- powiedziawszy to odrzucił rękę funkcjonariusza. Wtedy zabłysnęło, jasne, białe światło, oślepiając policjanta, który odruchowo zamknął oczy. Gdy je otworzył po mężczyznach nie było ani śladu.






***


- Pierdol się Vincent...
- Morda. I się nie ruszaj bo będzie bolało.
- Już boli.
- Powiedziałem, morda, Hans.
Vin siedział w samej bluzie na dachu jednego z berlińskich budynków. Nie tyle siedział, co klęczał nad jęczącym chłopakiem, któremu parę minut wcześniej wybił bark podczas wykręcania ręki. Nie miał kurtki, ponieważ służyła poszkodowanemu za poduszkę, chroniącą jego potylicę przed zetknięciem z murkiem, mającym pełnić funkcję barierki na dachu.
- Ok, będę nastawiał.- powiedział do chłopaka. Ten zacisnął zęby i zamknął oczy.- Na trzy. Raz, dwa...- pchnął. Bark wskoczył na swoje miejsce podczas gdy jego właściciel wydał z siebie dźwięk, będący prawdopodobnie próbą stłumienia krzyku. Hans odetchnął głęboko i spróbował poruszyć ręką. Ból był jakby mniejszy, a ruch możliwy.
- Dzięki.- powiedział- Ale na przyszłość, jeśli chcesz uniknąć takich sytuacji, po prostu mi go nie wybijaj.
- Na przyszłość, jeśli chcesz uniknąć takich sytuacji, po prostu do mnie nie celuj.
Hans roześmiał się opierając głowę o murek.
- Zapamiętam. Jak czoło?- zapytał.
- Już się zrosło, dzięki że pytasz.- odpowiedział Vin podnosząc głową grzywkę, pokazując gładkie czoło, bez choćby blizny. Uśmiechnął się do Hansa po czym pokazał na torbę leżącą obok niego.- Co w tym jest?
- Łup.
- Domyślam się, co za "łup"?
Hans westchnął i sięgnął zdrową ręką po torbę. Otworzył ją i wyciągnął z niej srebrną kulę wielkości dużej pomarańczy z wydrążonymi liniami łączącymi się pod różnymi kątami, wydrążonymi tak lekko, że można było pomylić je z farbą. Przedmiot wyglądał pięknie w swojej prostocie i dobrze leżał w ręce. Dla przeciętnej osoby byłby to po prostu jak ładny antyk, nie wywołujący większych uczuć. Jednak reakcja Vina aż tryskała ekspresją.
- Pojebało cię?!
- Trochę.- odpowiedział Hans tonem perfekcyjnie bestroskim. Obrócił przedmiot w ręce i zapytał- Myślisz, że co za to dostanę.
- Kulkę w łeb, w najlepszym przypadku.- powiedział tonem pełnym irytacji Vin- Okradłeś dom arcymaga Pittera, racja?
- Może...
- I ze wszystkich możliwych rzeczy podpierdoliłeś Rdzeń?
- Na to wygląda- mówił Hans nie zmieniając tonu głosu.
- Pięknie. Super. Zajebiście.- wyliczał Vin chodząc w kółko i wymachując rękoma przy każdym słowie.
Hans podniósł się na równe nogi i otrzepał spodnie.
- Fajnie się gawędziło- powiedział chowając kulę do torby- ale będę już leciał.- dokończył obierając kierunek na schody pożarowe.
- O nie, nie, nie.- Vin chwycił go za ramię- Jeśli masz tam wyjść i znowu grozić policji, mając na karku przydupasów Pittera to mogę cię zabić tu i teraz.- jego ton głosu ze złości zmieszanej z irytacją powrócił do codziennego, spokojnego stanu- Twoje złodziejskie sztuczki chuja dadzą przy spotkaniu z chociaż jednym zaklęciem bojowym, rozumiesz? Jesteś tylko magiem Hans. Do tego złodziejskim magiem. Łamanie zaklęć ochronnych, a bezpośrednia walka to dwie różne rzeczy, i dobrze o tym wiesz.
Hans spojrzał na Vina przez ramię i westchnął ciężko.
- Nawiałeś od Arców... czemu mi miałoby się nie udać?- spytał z wyrzutem w głosie- Bo nie urodziłem się z Darem? Bo nie kontroluję pieprzonego światła? Bo nie nazywam się wielki Vincent Valar, arcymag na samotnej krucjacie przeciwko złu?
- Hans, posłuchaj mnie...- zaczął Vin
- Mam już kupca Vin, nic mi nie będzie.- powiedział uspokajająco.
Vincent puścił jego ramię. Spojrzał mu w oczy.
- Nie daj się zabić, dzieciaku.- w głosie Vina słychać było błagalną nutę.
Hans kiwnął głową i się obrócił. Szybkim krokiem wszedł na schody pożarowe i zaczął schodzić w dół.
Vincent nie poszedł za nim. Podniósł kurtkę betonowej podłogi. Założył ją i usiadł na murku, plecami do krawędzi. Pochylił się do przodu i chwycił za głowę.
- Ten idiota da się zabić.- powiedział do samego siebie z rezygnacją.

***

Pralka warczała głośno, drżąc jak gdyby była poddawania działaniu trzęsienia ziemi. Vincent stał patrząc na obracający się bęben maszyny. Nosił szare spodnie dresowe i trampki, jednak górną część jego garderoby wciąż stanowiła czarno- biała bluza oraz jasna chusta. Uznał, że noszenie skórzanej kurtki nie wygląda zbyt estetycznie w połączeniu z dresem, a ciężkie buty są zarekwirowane jako obuwie do bojówek, które obracały się w bębnie pralki. Zaklęcia czyszczące załatwiłyby sprawę w parę sekund, jednak Vincent wolał załatwiać proste sprawy jak ludzie. Było wczesne popołudnie, gdzieś na południu Niemiec. W pralni nie było dużego ruchu. W sumie nie było tam nikogo poza Vincentem i leniwie wyglądającym staruszkiem, który przysypiał za kasą. Wzdłuż ściany stało dziesięć starych pralek, na przeciwko nich rząd drewnianych ławek bez oparcia, a za nim parę suszarek. Wnętrze pierwotnie pewnie było białe, jednak czas przydymił nieco ściany. Vin usiadł na ławce przed drżącą i hałasującą maszyną. Gdy wpatrywał się w bęben wracały wspomnienia. Wspomnienia przedstawiające świątynię, w której się wychowywał. Oczami umysłu widział jej wielki, kamienny gmach wspierany przez rząd wysokich kolumn. Ściany kryjące się za nimi były w całości z gładkiego marmuru. Przypomniał sobie ogromne, srebrne drzwi frontowe, wysadzane drogimi kamieniami i złotem, których nigdy nie używał. Zawsze wolał wymykać się razem z innymi dzieciakami przez mniejsze, drewniane, mieszczące się między dwoma bocznymi kolumnami tak, aby nie psuły estetyki obiektu. Za świątynią mieścił się wielki, piękny ogród. Był pełen najróżniejszych drzew i kwiatów. Pamiętał jak mając zaledwie dziesięć lat bawił się razem z rówieśnikami wokół wielkiej wiśni, której różowe płatki zwykły towarzyszyć im podczas gry w berka. Wszyscy umieli się wspinać, tylko nie on. Za każdym razem gdy próbował, tylko obcierał się spadając z powrotem na ziemię. Więc podczas gdy inni chodzili po drzewach Vincent tylko przyglądał się im z zazdrością. Pewnego razu, gdy wszyscy skakali po gałęziach wielkiej wiśni zobaczył jak jedna z osób wyciąga do niego rękę. Tylko jedna osoba próbowała mu pomóc, tylko jedna osoba zachowała się jak przyjaciel. Na przeciw mądrościom i księgom uważał przyjaźń za najwyższą sztukę magiczną. Ale to było dawno, setki lat temu, kiedy ludzie jeszcze dawali magii szansę i nie podważali jej istnienia.
Z wizji przeszłości wyrwał go dźwięk dzwonka przy drzwiach. Do środka weszła ubrana w pomarańczowy top ciemnoskóra, młoda kobieta. Nosiła luźne szorty i zniszczone trampki, wokół pasa miała przewiązaną bluzę. Miała czarne włosy, ułożone w kitkę z dredów. Vincent spojrzał na nią ze zdziwieniem, odwzajemniła się równie zdziwionym wzrokiem o sarkastycznym charakterze. Siedzący na ławce mężczyzna westchnął i dał znak głową, żeby usiadła. Dziewczyna zrozumiała sygnał i podeszła do Vincenta. Usiadła na ławce obok niego.
- Pitter został okradziony.- powiedziała miękkim głosem, który mimo swojej pogodnej barwy zabrzmiał bardzo poważnie.
Vincent spojrzał na nią z miną, którą z całej siły próbował utrzymać w powadze. Zauważył jednak, że i ona zachowuje ją z trudem. Świadomość tego sprawiła, że jego usta zaczęły drgać próbując powstrzymać uśmiech Nie trwało to długo, ponieważ po chwili obydwoje wybuchli śmiechem. Staruszek za ladą słysząc to obudził się, jednak gdy zobaczył źródło dźwięku machnął ręką i wrócił do drzemki.
- Domyślam się, że Hans zdążył już sprzedać Rdzeń- zaczęła z uśmiechem dziewczyna- lepiej wymyśl jak załatwić Pitterowi nowy.
- Jakby już nad tym pracuję.- powiedział Vincent w szczerym uśmiechu, rzadko się szczerze uśmiechał.- Założę się, że to nie główny powód twojej wizyty. Mam rację, Teresa?
Dziewczyna westchnęła podpierając się rękoma o ławkę. Obróciła głowę do Vincenta.
- Daniel umarł.- powiedziała bez większego przejęcia w głosie.
Vincent wypuścił powietrze.
- Co się stało?- zapytał już w pełni poważnie- Znowu skoczył po pijaku z mostu, jak dwieście lat temu?
Obydwoje zaśmiali się, mając w pamięci tamtą sytuację. Należy zaznaczyć, że skacząc Daniel zrobił salto. Jednak jego ostatnia śmierć była zgoła inna.
- Tym razem przesadził z fajkami.- Teresa podrapała się po głowie- Rak go wykończył.
- Co śmierć to głupsza- stwierdził Vincent.- Czyli za jakiejś dwa miesiące znowu będziemy nachodzić rodziny magów pytając się czy jakaś kobieta nie jest przypadkiem w ciąży?
- Aha, wiesz jak to działa.- powiedziała dziewczyna- pomyśl co by było, gdyby Architekci dali mu możliwość narodzenia się w zwykłej rodzinie.- gwizdnęła, podkreślając swoją wypowiedź- szukanie go trwałoby w nieskończoność.
Daniel nie był jak pozostali arcymagowie. Jego nieśmiertelność nie opierała się na nieumieralnym ciele, a na reinkarnacji. Był to swego rodzaju eksperyment Architektów, a każdy następny Daniel wyglądał tak jak poprzedni. Eksperyment był nie zbyt udany według Vincenta i Teresy, którzy się zwyczajnie nie starzeli, a dzięki Darom regenerowali się z ran w ciągu kilku sekund.
Bęben pralki zatrzymał się. Maszyna wydała z siebie cichy pisk.
- Chwała Architektom- powiedział bezbarwnie Vincent otwierając drzwiczki pralki. Wyciągnął z niej parę czarnych bojówek. Przeniósł je do suszarki. Włożył spodnie do środka, ustawił program i zamknął klapę. Maszyna wydawała z siebie donośne warczenie. Teresa spojrzała na nią z niesmakiem, po czym suszarka przestała wydawać z siebie jakikolwiek dźwięk, jednak wciąż pracując, na co wskazywały lekkie wstrząsy.
- Stowarzyszenie nie jest takie samo od kiedy odszedłeś.- westchnęła Teresa- Wiesz, że zawsze możesz wrócić...
- Nie chcę wrócić.- przerwał jej Vin- Nie po tym co się stało...
Teresa spojrzała na arcymaga. Parsknęła i potrząsnęła głową, po czym podniosła wzrok.
- Więc zostaniesz tutaj? Będziesz łapał przestępców do końca świata? Daj spokój, ludzie nigdy się nie zmienią... Za to my- chwyciła go za rękę- jesteśmy ponad to.
Emocje i wspomnienia, jakie wywołał w nim dotyk Teresy sprawił, że żarówki w pralni zaczęły jaśniej świecić. Przypomniał sobie pierwszy raz kiedy wyciągnęła do niego rękę. Ten raz, kiedy wreszcie mógł się wspiąć. Wtedy jeszcze tak bardzo przypominali ludzi... Pokręcił lekko głową i odwrócił wzrok. Jego dłoń wyślizgnęła się z uchwytu Teresy, a żarówki odzyskały dawne, optymalne światło.
- Niektórzy są więcej warci niż my. Mam nadzieję, że kiedyś to zrozumiesz.- powiedział z wyczuwalną nutą zmęczenia w głosie.
Teresa opuściła wzrok i westchnęła ciężko. Po chwili wstała i poklepała odwróconego do suszarki Vincenta po ramieniu. Ten odwrócił głowę w stronę przyjaciółki.
- Odezwę się za jakiś czas. Załatw do tego czasu sprawę Hansa. I pospiesz się, zanim ktoś go wsypie. Nie każdy lubi twoich znajomych tak jak ja.- mrugnęła do Vincenta, po czym odeszła w stronę wyjścia.- Do zobaczenia!- krzyknęła wesoło wychodząc.
Vincent usiadł na ławce. Suszarka znowu zaczęła warczeć. Westchnął ciężko patrząc w sufit. Wiedział, że nie może sobie pozwolić na wątpliwości, jednak to ich nie rozwiewało. Co jeśli ludzie nie są tego warci? Potrząsnął głową, to nie może być prawda. Nie może teraz zmieniać tego o co walczy od tylu lat.
Rozmyślania zostały przerwane wraz z pracą suszarki. Vincent wstał i wyjął z niej suche i pachnące bojówki. Podszedł do staruszka za kasą, który już nie spał. Vin wyciągnął z kieszeni bluzy banknot i położył go na ladzie.
- Jak kocha to wróci.- powiedział pokrzepiająco staruszek. Na jego poczciwej twarzy widniał szczery, ciepły uśmiech.
Vincent odwzajemnił go, składając spodnie w kostkę. Dobra wola i prostota tego człowieka sprawiały, że na prawdę czuł się szczęśliwy
- Reszty nie trzeba.- powiedział, po czym wziął bojówki pod pachę, pożegnał się i wyszedł.
Staruszek, nie spodziewając się już dzisiaj żadnych klientów, wrócił do drzemki.

PryzmatWhere stories live. Discover now