Świat się skończył. Wszystkie samochody stały na ulicy w bezruchu, w powietrzu ciągle unosił się ten sam zapach spalin, słońce ciągle tak samo raziło w oczy. Samolot zawisnął gdzieś na niebie, na chodniku wciąż tliły się niedopałki papierosów, a wszystko pokryła gruba warstwa siwego, lepkiego kurzu; w mieście panowała głucha i niepokojąca cisza, pośród której można było usłyszeć tylko jego oddech. Spoglądał przed siebie pustym wzrokiem, trącając od niechcenia czubkiem butów poniewierające się na zaplutym chodniku puszki, jakby nie zauważył, że wszystko wokół niego jest takie inne, takie dziwne, takie martwe. Ale dla niego nie zmieniło się nic. Dla niego od zawsze ten świat był taki sam; zimny, pusty, wymarły. On dla wszystkich był niezauważalny.
Od dwudziestu kilku lat próbował odpowiedzieć sobie na jedno pytanie. Zupełnie bezskutecznie. Każdego dnia tracił przynajmniej kilka godzin na poszukiwanie odpowiedzi, krzyczał i płakał z bezsilności, lecz wraz z kolejnym wschodem słońca wracał ponownie do tego samego zajęcia i nadal wertował książki wielkich uczonych, które tylko gubiły go coraz bardziej, mąciły mu w głowie i sprawiały, że w nocy nie potrafił zasnąć przez natłok myśli próbując odpowiedzieć sobie na pytanie, kim takim właściwie on jest. Książki te piętrzyły się w niezliczonych ilościach na biurku razem z filiżankami po kawie i pustymi paczkami po papierosach, już nawet nie liczył, ile ich przeczytał i nie pamiętał o czym były. Wielu osób pytał, kim jest, lecz zawsze pozostawiano go bez odpowiedzi, ignorowano, posyłając jedynie czasem pobłażliwy i pełen politowania i kpiny uśmiech. Jeszcze bardziej zaczynał wtedy błądzić i szukać po omacku odpowiedzi na najważniejsze dla niego pytanie.
W tafli wody widział czasami odbicie czternastoletniego dziecka, czasami uśmiechniętego. Jeszcze wtedy czasem coś go cieszyło; miał jakieś marzenia, chciał dawać ludziom ten uśmiech, lecz nikt mu tego uśmiechu nie chciał oddać. Myślał już wtedy, że ludzie są chorobliwie skąpi i potrafią tylko brać, nie dając nic w zamian. Przestał wciskać tym zimnym, porcelanowym lalkom na siłę swój uśmiech, skoro go nie chcieli. Do teraz nie zmienił zdania. Jego dziecięce marzenia skupiały się na tłumach, na wszechobecnym uwielbieniu, kwiatach rzucanych pod jego stopy. To wszystko, czego wtedy chciał. Nie wiedział tylko jeszcze, że nigdy tego marzenia nie spełni i wszystko pryśnie jak bańka mydlana albo czar o północy. Nagle, gdy pozostał sam na scenie, uświadomił sobie, że został bezpowrotnie opuszczony. Zawsze był jakby niewidzialny, jakby był tylko cieniem samego siebie, ale teraz i cień się rozmył. Tłumy były tylko na stacji metra lub w kolejce do kasy. Uwielbienie nigdy nie istniało. Kwiaty, które sam zrywał, usychały w wazonie. Wierzył kiedyś, że aby pokochali go inni, to najpierw musi pokochać siebie samego; lecz jak miał pokochać siebie, skoro nadal nie wiedział kim jest? Marzenia rozpłynęły się jak mgła, a po niej przyszła silna burza. W tafli wody odbicie stało się rozmazane, niemalże niewidoczne. Nucił tylko cicho smutne piosenki; i tak nikt nie potrafił ich usłyszeć. Tak, jak nikt nie widział płaczącego na ulicy czternastolatka, tak nikt nie potrafił dostrzec też zagubionego dorosłego chowającego twarz w dłoniach z bezsilności. I teraz w jego odbiciu pojawiało się trochę zmarszczek, blada cera i cienie pod oczami. Jego głos ucichł, pozostał tylko ten wewnątrz niego, który tak strasznie chciał się wydostać na zewnątrz, krzyczeć, śpiewać, ale nie potrafił nic już ubrać w słowa. Być może na to, co czuł po prostu nie było żadnych odpowiednich słów.
Obserwował od dawna wszystko z daleka i zaczął ignorować wszystkich tak samo, jak oni ignorowali jego. Przyglądał się ludziom z zaciekawieniem, choć na niego nikt nie zwracał uwagi, jakby był tylko duchem. Jakby się gdzieś rozpłynął we mgle. Prawie pogodził się z tym, że jego życie nigdy nie będzie takie piękne, jak w książkach; że szczęście jest wyłącznie kłamstwem i wytworem wyobraźni, że szczęśliwe zakończenia nie istnieją, że szczęśliwa miłość też nie istnieje. Słowo szczęście nie istniało w jego słowniku, więzło mu w gardle, gdy próbował je wypowiedzieć na głos. Nie rozumiał go. Prawie pogodził się z tym, że nikt nie będzie w stanie go nigdy pokochać, chociaż trochę. Ale niesamowicie go to smuciło, bo jego czternastoletni cień chciał być kochany przez miliony, choć nigdy nie był przynajmniej przez jedną osobę. Z tym, że w tym czternastoletnim cieniu pokładały się jeszcze drobinki nadziei, a dziś słowo nadzieja też więzło w jego gardle, bo nie miał już nadziei na nic. Jedyne, czego był pewien, to to, że nic się nie zmieni; że nadal będzie tylko śledzony przez własne cienie, na każdym kroku będzie upadał i się ranił, nie mogąc już się podnieść i iść dalej. Żałował zbyt wielu rzeczy, ale nie potrafił ich już odwrócić.
Nie miał już kogo obserwować. Być może to nie on zniknął, być może zniknęli wszyscy wokół niego. Został on sam, jeden, w świecie, który się skończył. W świecie, który od dawna już nie istniał spacerował samotnie on, jeden, wraz ze swoimi wszystkimi cieniami, płakał kolorowymi łzami i rozmazywał je na twarzy, czasem od niechcenia nucił znów smutne melodie, malował obrazy na wodzie, które zatrzymywały się na tafli. Podobnie, jak tysiące odbić jego własnej osoby. Oddychał wciąż zatrutym powietrzem i pustym wzrokiem obserwował nieruchome chmury i ugrzęzłe w czasie samoloty. Z nieba zamiast deszczu spadał szary pył i okrywał jego czarne, gęste włosy, lecz i tego zdawał się nie zauważać. Latarnia, której światło zawsze tylko niewyraźnie pobłyskiwało, zgasła na zawsze. Lekki wiatr niósł śpiewane przez niego kilka lat temu pieśni i odbijał je echem od ścian opustoszałych, szklanych budynków, by wszystko do niego wróciło, by cień czternastoletniego chłopca znów do niego przemówił. Ale on tego nie słyszał. Nadal nie wiedział, kim jest i wiedział tylko jedno; że świat wyglądał tak zawsze i nic się nie zmieni. Wszystko pokrywać wiecznie będzie tylko szary pył.
![](https://img.wattpad.com/cover/131741642-288-k178329.jpg)
CZYTASZ
melody
FanfictionJeon Jeongguk miał tylko czternaście lat, kiedy zniknął. Zniknął, lecz nikt tego nie zauważył. Zupełnie tak, jakby nigdy nie istniał.