Rozdział 9. Rendez-vous

141 18 4
                                    



Wendy długo nie mogła dojść do siebie po wytężonej pracy w rzeźni. Snuła się ulicami porannego Le Mans w pogniecionym ubraniu, z rozczochraną fryzurą, zaszczycając przechodniów mętnym spojrzeniem.

Była wyczerpana i roztrzęsiona. Przepełniała ją odraza do samej siebie. Nie chodziło jedynie o to, że zabiła człowieka. Zdarza się, szczególnie na wojnie. Ale po zasztyletowaniu rzeźnika Canarda ona jeszcze wzięła tasak i porąbała go na kawałki, a potem przepuściła te kawałki przez elektryczne maszynki do mięsa. Uruchomiła wszystkie trzy, jakie były w masarni, żeby szybciej skończyć. W dodatku rzeźnik był od Wendy większy i cięższy, a ona sama działała pod presją czasu, zanim do zakładu przyjdzie reszta pracowników. Nie była całkiem nieprzygotowana. Podczas szkolenia w Szkocji musiała wziąć udział w sekcji zwłok i oglądała dziesiątki zdjęć osób zmarłych gwałtownie czy najokropniejszych obrażeń, żeby się trochę przyzwyczaić do makabrycznych widoków, ale jednak samodzielnie pokawałkować człowieka to zupełnie co innego... Kiedy już jej trud dobiegł końca, umyła podłogę, pozbierała zakrwawione ubrania, oblała naftą i spaliła.

W czasie całej tej paskudnej roboty zastanawiała się, czy nie lepiej byłoby zostawić zwłoki gdzieś w widocznym miejscu, na przykład z reichsmarką wetkniętą do ust, żeby przesłać Niemcom i im sługusom jednoznaczną wiadomość. To jednak nie był dobry pomysł. Zabójstwo jednoznacznie wskazujące na ruch oporu sprowokowałoby krwawe represje ze strony okupanta. A tak, kiedy nie ma ciała, to przez jakiś czas nie ma i problemu.

Mimo wszystko nie mogła się pozbyć niepokoju. Zadbała o dyskrecję i o to, żeby nikt jej nie zobaczył, a i tak była przekonana, że ktoś gapi się za nią zza mijanych po drodze okien, a zza najbliższego rogu zaraz wyjdzie grupa gestapowców, specjalnie po nią, bo nikt tak jak ona nie pozostawia na każdym kroku śladów swojej działalności. Byłoby jej łatwiej, gdyby wypiła coś mocniejszego, ale nie mogła. To były istne męki Tantala: wiedziała, że po kieliszku albo dwóch poprawi jej się nastrój, ale była też świadoma, że nie może, musi przecież cały czas być trzeźwa, mieć oczy dookoła głowy...

W zasadzie zdrowszą alternatywą dla kielicha byłoby wtulenie się w jakiegoś sympatycznego chłopca, ale skąd go teraz wziąć? Jako pierwszy na myśl przychodził Martin Vogeltanz. Oficer Luftwaffe był naprawdę przystojny jak na blondyna, a do tego dobrze wychowany. Miał oczywiście taką wadę, że Wendy nie mogła mu się przyznać do zamordowania kolaboranta, ale była w tak podłym stanie, że już samo przytulenie bardzo by pomogło. Prócz lotnika w grę wchodzili jeszcze zazous. Owszem, z nimi by mogła wychylić całą butelkę wina i się trochę pośmiać. Theo był dla niej trochę za poważny, wyglądał jak starszy brat. Casimir sprawiał wrażenie zainteresowanego Susanne, za to Maurice, najbardziej nieśmiały z całej bandy, całkiem był gładki bestyja.

Wtem zdała sobie sprawę, że właściwie wcale już nie tęskni za Johnnym. Prawda, wspominała go czasem ostatnio, ale raczej z poczucia obowiązku, jak kogoś bliskiego, kogo straciła dawno temu. Lecz gdyby teraz pojawił się przed nią, jej serce nie zabiłoby mocniej. Minęło już siedem lat, powinna się pogodzić z losem. Zwłaszcza, że to on ją wtedy zostawił, bez słowa wyjeżdżając z Anglii...

Rozmyślania o mężczyznach pozwoliły Wendy jakoś przetrwać w jednym kawałku do momentu, gdy dowlekła się do hotelu. Musiała odpocząć, i to poważnie. Znalazłszy się w pokoju, zamknęła za sobą drzwi, kopnęła torebkę pod łóżko, rozebrała się i od razu skoczyła pod kołdrę.

Mijały godziny, dzień był ciepły i słoneczny, a Wendy spała jak zabita. Może ze dwa razy się ocknęła. Spoglądała wtedy bez głębszej refleksji na zalane słońcem dachy za oknem i znów zasypiała. Dopiero przed siedemnastą obudziła się wypoczęta na tyle, żeby zwlec się z łóżka, a i to nie bez wysiłku.

Kryptonim EstelleOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz