Kwiaty i krew

582 71 64
                                    

Ten dzień zaczął się dobrze, chociaż jeden. Czwartek był dla mnie wybawieniem, bo oznaczał, że jutro piątek, a także to, że miałem niewiele lekcji.

No i najważniejszy powód, mojego dzisiejszego zadowolenia. Uroczy, czerwonowłosy, siedzący na ławce i rysujący coś w grubym zeszycie. Przez chwilę obserwowałem go z ukrycia, śledząc wzrokiem delikatnie ruchy jego ręki. Schowałem się za rogiem, widząc jak podchodzi do niego kilku znajomych. Zagryzłem wargi i po szybkim ogarnięciu włosów, ruszyłem przed siebie, mijając punkt moich obserwacji. Spuściłem głowę, przyciskając podręczniki do piersi. Miałem tylko nadzieję, że nikt nie zaczepi mnie po drodze do klasy od japońskiego.

Szczęście trzymało się mnie aż do przerwy przed ostatnią lekcją. Wyszedłem właśnie z klasy, kiedy "ktoś" trącił mnie ramieniem, sprawiając, że uderzyłem plecami o ścianę. Moje rzeczy rozsypały się dookoła, a ja sam patrzyłem ze strachem na grupkę chłopaków, starszych ode mnie. Dzwonek zadzwonił, ludzie zaczęli znikać z korytarza, a my staliśmy tam w ciszy. Oni zadowoleni, z tymi okropnymi uśmiechami, które mówiły mi tylko jedno. Mam przerąbane.

Pół godziny później wybiegłem ze szkoły, trzymając dłoń przeciśniętą do twarzy. Czułem ból. Duży siniak już kwitł na moim policzku, a cała reszta pod koszulką. Moje włosy były splątane i zachodziły mi na oczy, kiedy biegłem przed siebie. Łzy już swobodnie płynęły po moich policzkach. Do domu wbiegłem nie przejmując się niczym. I tak byłem sam. Zamknąłem się w łazience, zrzucając z siebie ubrania. Trzęsłem się cały, wchodząc pod prysznic i puszczając gorącą wodę. Chciałem... potrzebowałem... musiałem się umyć. Ich dotyk na rękach. Włosach. Ciało w siniakach. Duże, małe. Żółte, fioletowe, zielone, nawet czarnawe czy ciemno czerwone. Niemal dławiłem się płaczem, owinięty w ręcznik, z mokrymi włosami. Potrzebowałem jej. Była moim jedynym wyjściem. Drżącymi, bladymi dłońmi wybrałem z szuflady metal. Cudowny. Ostry. Przymknąłem oczy przyciskając ostrze do nadgarstka. Kolejny raz. Każde kolejne cięcie, uspokajało mnie. Blizny były niczym. Krew która barwiła ręcznik, plamiła ziemie i moje ciało też była niczym. Ja byłem niczym. Chcę odejść.

**

Poruszyłem wolno dłonią, stawiając kolejne delikatne kreski, które zaczynały już tworzyć długie pukle włosów. Zmrużyłem oczy, dostrzegając pewną niedoskonałości na twarzy rysowanej przeze mnie kobiety i obejrzałem się w bok, szukając gumki do zmazywania.

Oi! Sasori, idziesz z nami na miasto? – Hidan podszedł do mnie w towarzystwie Itachiego, Kisame i Kakuzu. Sięgnąłem po gumkę, zmazałem nos i odpowiedziałem, zaczynając ponownie rysować.

Mam zaraz zajęcia plastyczne – srebrnowłosy sapnął, ale machnął jedynie dłonią i odszedł wraz z przyjaciółmi.

Czwartki były w pełni moje. Od trzeciej lekcji zaczynały się zajęcia na sali plastycznej, a tych nie opuszczałem nigdy. Gdy zadzwonił dzwonek podniosłem się z ławki, rozejrzałem szybko, na sekundę łapiąc wzrok jakiegoś blondyna z młodszego rocznika i ze szkicownikiem w dłoni poszedłem do sali.

Sztalugi już czekały, podobnie jak farby. Założyłem fartuch i bez słowa kontynuowałem niedawno zaczęty obraz. W pewnym momencie poczułem swędzenie w nadgarstku. Skrzywiłem się, odkładając pędzel. Wiedziałem, co to oznacza. Ściągnąłem brwi, przyglądając się ciemnej lini na mojej ręce, która nagle wybrzuszyła się, by zaraz po tym wyrósł z niej kwiat. Tym razem był to mak. Czerwony niczym krew, jeden za drugim wysuwały się z kolejnych nacięć na mojej skórze.

Panie Akasuna, proszę opuścić sale – nauczyciel współczuł mi. Widziałem to w jego spojrzeniu i spojrzeniu innych uczniów. Współczucie. Współczuli mi, że moja brania dusza krzywdzi sama siebie, a oni wszyscy musieli być tego świadkami.

Kwiaty i krew || SasodeiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz