Powrót

1 0 0
                                    


  Stukot kopyt spłoszył ptaki spoczywające na bukowej gałęzi. Przeciągły świergot został uszczuplony o dwa głosy, które przesiadły się na drzewo obok. Wieczorna rosa strzepnięta z liści wybudziła jeźdźca z zamyślenia. Włosy sklejone miał od brudu. Spróbował przeczesać je niedbale, lecz z marnym skutkiem.
- Dobry kawałek drogi za nami, przyda nam się odpoczynek. -powiedział cicho, klepiąc wierzcha po szyi- A zwłaszcza tobie.
Pospieszył konia piętami. Od rozpoczęcia podróży minęły cztery dni. Granice szpitala polowego nie sprawiły większego problemu, lecz zdobycie konia w całkowitej ciemności to twardy orzech do zgryzienia. Mimo cherlawej budowy nie był on najgorszym wyborem. W pełni objuczone wierzchowce nie stoją w stajni ot tak, w środku nocy. Ktoś również planował ucieczkę. Koń parsknął. Kolejna kropla rosy otrzeźwiła zamyślonego mężczyznę. Zaciągnął wodze, zszedł na ziemię i przez chwilę prowadził zwierzę za uzdę, szukając dogodnego miejsca na nocleg. Miesiąc sierpu chylił się ku końcowi, a wieczory i noce stawały się chłodniejsze, zdawałoby się, z dnia na dzień. Rednar niejednokrotnie już przeszukiwał przytroczone juki, lecz i tym razem robił to z równie wielkim zaciekawieniem, jak gdyby miał znaleźć tam coś nowego. Zebrany wcześniej suchy mech posłużył jako rozpałka. Wystarczyły trzy ruchy dłoni, aby z sypiącej się lawiny czerwonych iskier wyrósł ogień. Po kilku dmuchnięciach, podrzucił nieco patyków, potem połamanych gałęzi.
- Niech śpi na złocie ten, który na to wpadł. - poprawił trzymane w dłoni krzesiwo - Przynajmniej nie trzeba się już pieprzyć z łukiem.
Koń prychnął jakby twierdząco, na co ten zareagował lekkim skrzywieniem ust, co prawdopodobnie miało być uśmiechem. Zszyte rany nadal bardzo bolały. Pozostaną okropne blizny, tego mógł być pewien. Teraz nie chciał o tym myśleć, nie zdążył jeszcze dojść do siebie. Roztarł dłonie i przystawił je do ognia. Nie jadł nic już drugi dzień. Rzucił okiem w stronę swoich rzeczy.
-Mieczem nic nie upoluję.. - zażenowany przyciągnął go do siebie. Chwyciwszy rękojeść lekko wysunął miecz z pochwy, obnażając część błyszczącej klingi. Ciarki przeszły Rednarowi po plecach. Zamknął oczy na chwilę i odłożył broń na miejsce. Urok płomieni hipnotyzował mimowolnie i skłaniał do zadumy. Języki czerwonego gorąca oplotły leżące w ognisku gałęzie, powoli zwęglając już korę.
- Jak wiele istnień może spłynąć po powierzchni jednego kawałka stali. - powiedział cicho, wkładając do ogniska koniec trzymanego w rękach patyka - Życie jest równie ulotne, co wzlatujące właśnie ku niebu iskry. Każdy z nas jest dokładnie taką iskrą, która tli się tylko przez określony czas. Jedna dłużej, a inna krócej. - któraś z gałęzi strzeliła, uwalniając tym samym falę ciepła i drobnych, żarzących się drobinek - Jak wiele drzew musi spłonąć i jak wiele niewinnych iskier zgasnąć, żeby skończyło się wreszcie to okrucieństwo? -wycedził przez zęby i z całej siły cisnął leżącym pod ręką kamieniem - Wojna jest bezlitosna. Ponoć też nigdy się nie zmienia, chciałbym w to wierzyć. Zło nie ma określonych granic, ani panujących praw. Może właśnie na tym polega ta niezmienność.
Na dźwięk łamanej w oddali gałęzi mężczyzna drgnął. Przebiegł wzrokiem między pniami drzew, lecz zobaczył jedynie głuchą pustkę i ciemność. Oczy miał przekrwione od braku snu, lecz twarz nie okazywała znaku wyczerpania. Wiatr lubi płatać figle, zwłaszcza zmęczonym zmysłom. Dziesiątki ptaków, mimo późnej pory, wciąż koncertowało w koronach drzew, wcale nie dbając o to, czy ktokolwiek docenia kunszt ich codziennego występu. Z kwadransu na kwadrans leśny akompaniament malał miarowo, pozbawiany kolejnych świstów i pogwizdywań. Spokój i jednostajność nużyły.
*

- Jeszcze raz! Mocniej!
- Odsuń się, pokażę ci jak to się robi. – ryknął ktoś nagle ochrypłym głosem. Uzbrojony mężczyzna ustąpił miejsca drugiemu, zdecydowanie tęższemu. Przez kłęby dymu trudno było cokolwiek zobaczyć. Cofnął się o krok i z impetem wpadł do domu razem z drzwiami. Po chwili reszta gromady była już w środku. Szabrowano wszystko, co udało się wynieść i miało jakąkolwiek wartość. Ogień pozbawiał tchu, pożerał strzechy domów z ogromną łapczywością. Powietrze było gęste od popłochu i strachu, brudzone krzykami przerażenia. Płomienie wspinały się ku gwiazdom, rozświetlając ciemność nocy.
- Brać wszystko jak leci! Łapać ich, psia mać i wybić do nogi!- Motłoch uciekał we wszystkich kierunkach, ludzie kryli się w lasach i przeprawiali przez rzekę wpław. Wielu z nich sięgały strzały i bełty. Powierzchnia wody roiła się od dryfujących ciał. Ci jednak, którzy zdecydowali się na ucieczkę lądem, zostawali celem jeźdźców konnych. Używali oni wyłącznie buzdyganów z siedmioma trójkątnymi piórami. Nikt nie odlewał tak nietypowych głowic. Te były kute ręcznie. Kowale z całego kontynentu byli pełni podziwu, jak ludzka ręka jest wstanie wykonać takie arcydzieło. Podziw ten był poniekąd słuszny, gdyż wszystkie sztuki były produkowane przez Pertamodów. Na wschodzie Origanii utarły się już powiedzenia związane ze słynną bronią kawalerii Taniryjskiej. To ich element rozpoznawczy, ikona, którą znali wszyscy. Później nawet taktycy militarni zwykli nazywać potocznie ich oddziały 'siódemką'. Syk lotek słyszalny był z daleka. Po przebiciu tafli wody strzały cichły, lecz pod nią były równie śmiertelne. Nurt rzeki był silny, co utrudniało zadanie łucznikom.
-Oby jak najdłużej pod wodą, muszę jakoś przedostać się na drugi brzeg –Miała nadzieję, że żołdacy nie czekają również tam. Nie umiała zebrać trzeźwych myśli, działała instynktownie. Kolejne pociski wpadały do rzeki szukając celu. Mimowolne parcie na płuca kolejny raz zmuszało do wynurzenia się na powierzchnię. Było to ryzykowne, więc aby nie zmarnować okazji, postanowiła rozejrzeć się chwilę, aby ocenić sytuację. Łapczywie chwytała kolejne oddechy. Minęło kilka sekund zanim wzrok się wyostrzył. Było jasno nie tylko od ognia, wypadała pełnia księżyca. Obraz dziejącego się okrucieństwa był widoczny jeszcze wyraźniej. Dziesiątki ciał dryfowało w bezruchu. Na lądzie uciekali ludzie, padali pod uderzeniami broni i tratowani końmi, kolejni wskakiwali do wody, lecz większość z nich nie docierała daleko. Światło odbijało się w szklistych od strachu oczach kobiety. Na lewej tęczówce miała odbarwienie przypominające kształtem miecz, który przebija źrenicę. To nietypowe znamię nosili wszyscy w jej rodzinie. Wystarczyło, że jedno z rodziców posiadało tę charakterystyczną cechę, aby dziecko ją odziedziczyło. Usłyszała okrzyki strzelców, trafili kolejnego. Nie było więcej czasu do stracenia. Odwróciła się, do brzegu nie zostało wiele. Zmęczenie dawało o sobie znać, oddychać było coraz trudniej. Ląd zbliżał się, lecz bardzo powoli, dźwięki chaosu cichły.
-Dasz radę, Adelin. Dasz ra...- Nie dokończyła. Przeszywający ból odjął jej mowę. W oddali słychać było gwałtowny okrzyk zadowolenia. Kobieta próbowała płynąć szybciej, lecz w przeciągu kilku sekund straciła czucie w prawej nodze. Starała się nią nie poruszać, by możliwie ograniczyć cierpienie, lecz adrenalina znieczulała. Mimo to, wzrok w jednej chwili zaszedł jej mroczkami. Poziom wody nagle zaczął wzrastać, zakrywając dziewczynie nos, potem oczy i czubek głowy. Opadała na dno. Starała się walczyć z niebywale trudną do pokonania grawitacją, jednak z każdym ruchem szybciej oddalała się od powierzchni. Coraz bardziej rozpaczliwe próby wzniesienia się wyżej, dawały równie nikły rezultat. Robiło się ciemniej, temperatura wody spadała. Z wysiłku wypuściła część powietrza z płuc, wciąż próbując choć na moment uciec od przerażającej otchłani. Czerń szybko ograniczała widoczność, aż w końcu pochłonęła wszystko, co Adelin była w stanie dostrzec.
*

Nagły trzask rozszedł się echem. Było zimno, wilgoć przesiąknęła ubrania. Chwilę zajęło, zanim ciemnowłosy zebrał myśli. Uspokoił nerwowy oddech, otarł czoło i rozejrzał się dookoła. Świtało, koń mężczyzny prychnął, jakby dopominając się o coś, puszczając przy tym efektowną chmurę parującego powietrza.
- Cześć, cześć - westchnął głęboko, po czym zdjął z siebie koc, wstał powoli, obolały, podpierając się o mokrą ziemię. - Z każdą nocą coraz więcej szczegółów... - wytarł dłonie w koszulę i przystanął na moment. Promienie przebijające się między gałęziami raziły w oczy, lecz oczekiwanie na nadchodzącą falę choć znikomego ciepła rekompensowało ten dyskomfort. Rednar nie zwlekał, wiedział, że czas ucieka z każdą chwilą. Przez dłuższy okres ignorował swój sen, nigdy nie traktował poważnie proroctw i przesądów, ale tym razem było inaczej. Mimo niepewności, odłączył się od oddziału i zawrócił. Miał świadomość swojej dezercji, ale nikt nie chciał mu uwierzyć, iż wrogie wojsko rzekomo podąża za nimi. Sam wiedział, że taka kolej rzeczy jest mało prawdopodobna, aczkolwiek coś kazało mu zaufać przeczuciom. Chciał tylko dostać się do Nytrii- wioski leżącej zaraz za rzeką Serdą. Nic innego, w tym losy granic królestwa, nie miało żadnego znaczenia. Od samej osady dzieliło go jeszcze półtora dnia drogi. Pełnia księżyca wypadała jutrzejszej nocy, ale tego nie był pewien. Nie wiedział jak wiele czasu minęło od stoczonej bitwy, to martwiło go najbardziej. Ostatnia rzecz, którą pamiętał, to tępy ból czaszki, potem uderzenie o ziemię. Nie mógł ruszać się przez moment, zamknął oczy, a po kilku sekundach później obudził się na szpitalnej pryczy.
Nie było jednak czasu na wspomnienia, wyruszył w drogę. Słońce powoli i konsekwentnie wznosiło się ponad horyzont, jego promienie uspokajały, ogrzewały, a przede wszystkim budziły świat do życia. Wilgoć z czasem zniknęła, a głuchą ciszę przerywały pojedyncze śpiewy ptaków. Szelest liści zwrócił uwagę Rednara. Lis, przestraszony dumnym kłusem gniadosza, uciekł w popłochu. Krajobraz otoczenia klarował się, drzewa rosły coraz rzadziej, a oczom ukazywały się zarośnięte trzciną stawy. Podróż przez podmokły teren nie trwała długo, zaledwie kilka dłuższych myśli wystarczyło, aby miękkie i lepkie podłoże zmieniło się w zaskakująco wygodną dla wierzcha ziemię. Mężczyzna zatrzymał konia, po chwili stanął w strzemionach. Słońce oślepiało. Przysłonił oczy dłonią i lekko zmrużył powieki. Źrenice rozszerzyły się, lecz znamię na jednym z nich pozostało niewzruszone. W oddali ujrzał rzekę, unosiła się nad nią ciemnoszara łuna. Poczuł swąd dymu, choć tego nie był pewien. Usiadł w kulbace, zamknął oczy i westchnął głęboko. Gwałtownie spiął łydki i popędził konia urwanym krzykiem. Nie myślał o niczym. Nie chciał myśleć.

PowrótWhere stories live. Discover now