Cichy szum opon był jedynym, co docierało do uszu Gerarda. Wszystko inne otoczone było ciszą. Wnętrze samochodu, który prowadził, zapadający wieczór za horyzontem widocznym między drzewami, wzdłuż których ciągnęła się droga. Życie mężczyzny, od kiedy w jego życiu nie było osoby, która sprawiała, że jego serce grało melodie, kojące go do snu. Ich dźwięki, gdy patrzył w jego oczy były szybkie, ciężkie, jak urywane akordy, które pojawiały się na nowo, nim zdążyły zniknąć. Potem, kiedy czuł ciepło pogrążonego w śnie ciała tuż obok siebie, były spokojne, ciche, lecz intensywne na tyle, by i on mógł odpłynąć w poczuciu bezpieczeństwa. Zieleń tych oczu zdawała się nieustannie odpychać purpurę strachu, który wypełniał ich obu, gdy myśleli o tym, jak ulotne jest szczęście. Wtedy mieli siebie, symfonie ich uczuć i spojrzenia w których mogli tonąć, uciekając od rzeczywistości.
Teraz Gerard jechał pustą ulicą, w pustym aucie, by dotrzeć do pustego łóżka i z pustym umysłem brnąć przez kolejną, samotną noc.
Za dokładnie dwieście metrów na jego drodze miał pojawić się skręt, który doprowadziłby go do zieleni. Do tęczy kolorów, które rozbłyskiwały szczęściem, mimo że świat wciąż na pierwszy rzut oka skąpany byłby w przygnębiającym granacie nocy.
Mijał go od pięciu lat. Każdy dzień zdawał się wyglądać tak samo. Sprzedawał instrumenty w sklepie położonym w bocznej uliczce New Jersey. Zaciskał wargi, by milczeć. Gdy mówił za dużo, nie zagojone blizny się poszerzały. Odliczał minuty, by wsiąść do auta i pogrążyć się w nostalgicznej codzienności. A gdy już to robił, nawet łzy go opuszczały. Czuł pustkę. Tylko pustkę. Zupełnie jakby był duchem.
Kiedy chłód pościeli pod jego plecami dawał o sobie znać, uciekał myślami gdzieś daleko, do miejsca, którego nie chciał opuszczać. Rzeczywistość była tak przytłaczająca, że stworzył coś w rodzaju własnej, oddalonej od tej, w której naprawdę żył, o lata. Tak dokładnie, o pięć. Wiedział, że oboje istnieją w niej jak duchy, nieuchwytnie, nieprawdziwie i przezroczyście. Ale istnieli, i to było jedynym, co się liczyło.
Sto metrów.
Pięćdziesiąt.
Dziesięć.
Dzisiaj coś się zmieniło. Opony zapiszczały, gdy samochód ostro skręcił. Drzewa się zagęściły, a on zaparkował przed nie swoim domem. Widział światło w jednym z okien, zarys postaci w nim. Oprócz ludzkiej sylwetki, również cień gitary. Nie wiedział, ile minęło, ani ile po prostu siedział w aucie podziwiając te same włosy, przez które kiedyś błądziły jego palce, zarys ust, miejsca, w którym szyja przechodziła w wąskie ramiona, te same, w których odnalazł swoją ucieczkę. Dopiero kiedy palce zaczęły mu drętwieć od zaciskania ich na kierownicy, przeniósł je na klamkę drzwi, a następnie drżącym ruchem zapukał do drzwi.
Cisza była wspomnieniem ostatnich lat. Dzisiejszego wieczoru słyszał kroki, skrzypnięcie podłogi pod naporem stóp, dźwięk otwierania drzwi i szybko wciągnięte powietrze, zapewne na jego widok.
- Dzisiejsza noc jest dla naszych duchów - oraz swój głos. Nie odzywał się od tak dawna. Zapomniał o tym, jak brzmi. Ale tego spojrzenia nie udało mu się pozbyć z umysłu, trzymał ich wspomnienie najbliżej jak się dało, rozpaczliwie bojąc się utraty jakichkolwiek śladów jego w swoim życiu.
Stali przed sobą, a ich serca znowu biły szybko. Ich umysły pamiętały cały ból, który po sobie pozostawili, ale dusze nie zdawały się trzymać tego urazu.
Pierwsze gwiazdy zalśniły na niebie niemal w tym samym momencie, co łzy na ich twarzach, gdy trwali w ciasnym uścisku. Nie obchodziło ich, gdy ubrania zaczęły przesiąkać łzami straconej miłości i właściwie nie liczyło się już nic, oprócz nich. Zupełnie jakby marzenia Gerarda się urzeczywistniły, a on znowu mógł słyszeć swoje imię w ustach Franka.
Frank. Chciał powtarzać to imię, chciał, by on też to zrobił. Dał znać, że nie jest duchem, że znowu może trzymać go przy swoim ciele.
- Gerard, co tu robisz? - wyszeptał, ale to też było w porządku. Chciał go tylko słyszeć. Dzisiaj, oraz do końca swoich dni, gdy uświadomił sobie, że wspomnienia nie potrafiły oddać całego piękna tej melodii. - Zresztą, to nieważne. Po prostu ze mną, zostań, dobrze?
Nawet jeżeli uczucia tęsknoty pozostawiły po nich jedynie duchy ich samych, mogli nauczyć się tak żyć. Jedyne, czego potrzebowali, by tego dokonać, było to, by pozostali razem. Tak blisko, że mogli czuć swoje serca, których bicie nie kłamało, jak oni to zrobili.
Mogli przetrwać najzimniejsze noce, tylko kiedy wzajemne ciepło rozgrzewało zlodowaciałe dusze.
Więc Gerard został. Frank nie kłamał nigdy więcej, od momentu, w którym powiedział, że chce, by został. Cisza zniknęła, a kolory widzieli nawet w ciemności nocy. Zupełnie jak kiedyś.
nie wiem co to jest, nie wiem czy to tu zostanie, just czulam potrzebe napisania tego.
YOU ARE READING
ghosts ; frerard
Fanfictiondzisiejsza noc należy do naszych duchów. - one shot inspired "ghosts" by mike shinoda -