Część pierwsza

54 2 0
                                    

Natarczywy dźwięk dzwonka pomału przebijał się ku świadomości Roberta. Jeszcze w półśnie wyciągnął rękę i strącił szklankę z wodą, stojącą na stoliku obok łóżka
-Cholera...szlag by to...
Otworzył oko i pokierował rękę we właściwym kierunku. Komórka wibrowała. Przyłożył ją do ucha
-Halo..
-Przepraszam ze budzę, kapitanie, ale ma pan robotę.
Robotę? Co u diabła
-Wziąłem dzisiaj wolne. Dzień urlopu. Mam plany... - Z każdą sekundą Robert zdawał sobie sprawę że jego tłumaczenia na nic się nie zdadzą.
-Wiem o tym, ale został pan wpisany na zastępstwo. Nagły wypadek. Przykro mi.
-Rozumiem. O której wylot?
-Za dwie godziny. Proszę się pospieszyć.
Połączenie zostało przerwane.
Z ciężkim westchnieniem Robert zwlókł się z łóżka. Spojrzał na zegarek. 21:05. Czeka go nocny lot. Nawet nie zapytał dokąd. To nic, dowie się na lotnisku.

Na następny dzień planował ponurkować. To była jego pasja. Oczywiście oprócz latania. Czuł że żyje tylko pod wodą, albo w przestworzach. Nie lubił ziemi. Tak już miał.
Za dwa tygodnie planował rozpocząć kurs na nurka głębinowego. To będzie dopiero coś. Już nie mógł się doczekać.

Pół godziny później był gotowy. Złapał swoją czapkę kapitańską, obrzucił spojrzeniem pokój i wyszedł.
Jako pilot latający na dalekich trasach żył na walizkach. Taka jest specyfika tego zawodu. W domu bywał rzadko. Jego pusty, duży dom w stylu wiktoriańskim, kilka kilometrów na południe od Londynu...zbyt pusty... Podczas jego wielodniowych nieobecności, opiekę nad posiadłością sprawowała gosposia. Dbała o rośliny, ogródek, sprzątała...
Gdy z rzadka wracał, zawsze czekała na niego filiżanka herbaty, aktualny numer londyńskiego The Time i kotka Lucy.
Otrząsnął się ze wspomnień, wyszedł z hotelu i złapał taksówkę.

W pokoju odpraw pilotów przebywało tylko czworo ludzi. Jednego znał, pozostałej dwójki nie. Barry, niski, brodaty Teksańczyk, jego drugi pilot, kiwnął Robertowi głową i wskazał na grafik lotów wiszący na ścianie. Lot numer 415 relacji Auckland-Tokio. To ich lot, ich trasa. Dość długa, taka na jakich lubił latać Robert. Prosta jak strzała. Długość 8806 kilometrów.
Szacowany czas lotu to około 11 godzin i 27 minut. Może to i długo... Ale będzie w swoim żywiole i pod sobą będzie miał drugi żywioł. Trasa praktycznie na całej długości przebiegała nad oceanem.
-Kim jest nasz inżynier?
-Peter Morrison. Australijczyk. Nie znam go.

Dochodziła 22:30. Piloci zabrali dokumenty, i wyszli na płytę, kierując się w stronę samolotu. Teksańczyk rozmawiał przez telefon z szefem mechaników, dopytując o książkę serwisową samolotu. Robert zaś patrzył z zachwytem na maszynę. Błyszczała bielą w oślepiającym świetle lamp lotniskowych. Granatowy spód płatowca i tegoż koloru silniki, smukły biały ogon z czerwonymi i granatowymi wstawkami...

Był piękny, dumny, gotowy do lotu.
Jeszcze wzrokowe oględziny stanu kadłuba, silników i wózków podwozia i można zająć miejsca w kabinie pilotów. W kokpicie czekał już na nich mechanik pokładowy. Podali sobie ręce, przedstawili się, wymienili zdawkowe uprzejmości.

Odprawa zakończona, pasażerowie rękawem wchodzili do samolotu, chowali bagaż podręczny, siadali na miejscach. Zwyczajny harmider. Na górnym pokładzie w pierwszej klasie wielu japońskich biznesmenów wracało do domu.

-Ilu mamy dziś gości? zapytał Robert.
-383 osoby odpowiedział Barry zerkając do książki lotu.
Sporo.
Luki bagażowe zostały zamknięte. Peter przeliczał wyważenie maszyny i wpisywał wartości w arkusz załadunku i wyważenia
-Procedura przedstartowa. Checklista. -rzucił pilot

Barry wymieniał w kolejności przyrządy, które należało sprawdzić przed startem, Robert je sprawdzał. Robili to już setki razy i w grę wchodziła rutyna. Ale bezpieczeństwo przede wszystkim i nie wolno było pominąć żadnego punktu.
-Checklista zakończona. Maszyna sprawdzona i sprawna.
-Dziękuję

PilotOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz