#1

26 1 0
                                    


Obudziło go światło wpadające do pokoju pomimo zasłon, strzegących jego prywatności. Zamrugał kilka razy, nie zmieniając pozycji. Była szósta rano - pora, o której zdecydowanie nie zamierzał się zrywać z łóżka. Były wakacje - nie miał więc powodu by wstawać. Niestety, wiedział, że raz obudzony już nie zaśnie.

Usiadł na łóżku, przeciągnął się i rozglądnął w poszukiwaniu ubrań. Jak co dnia leżały na krześle przy łóżku, złożone starannie w kostkę, pachnącą świeżością. Mróżka od rana bezszelestnie wykonywała swoje obowiązki.

Ubierał się powoli przeciągając jak tylko był w stanie chwilę zejścia do jadalni, chociaż brzuch dopominał się o jedzenie donośnym burczeniem. Wiedział, że o tej porze na pewno zostanie w jadalni ojca, pochylonego jak w każdy poranek nad „Prorokiem Codziennym", oczekującego na korespondencję przynoszoną przez sowy.

-Dzień dobry, ojcze- przywitał się, wchodząc do pokoju. Mężczyzna podniósł oczy znad gazety, aby obrzucić go krótkim:

-Witaj Bartemiuszu- po którym powrócił do lektury „Proroka". Chłopaka ucieszyło takie powitanie. Zdawkowe poranne uprzejmości były mu bardzo na rękę, to raczej rozmowy z ojcem go krępowały. Bartemiusz Crouch Senior nieodmiennie wypytywał syna o postępy w nauce i plany na przyszłość nawet w wakacje. Tylko czasami odbiegał od tematu; wtedy rozmowa toczyła się wokół znajomości syna, które ojciec uważał za pożyteczne, sytuacji politycznej w Ministerstwie czy przyjęciach na które zostali zaproszeni. Bardzo rzadko ojciec pozwalał sobie na komentarze dotyczące swoich współpracowników lub pracowników innych departamentów, w większości nie były one jednak pochlebne. Cisza która panowała przy stole tego dnia, dla każdego innego chłopca mogłaby się stać krępująca, dla Barty'ego oznaczała wybawienie.

Nałożył na swój talerz obfitą porcję jajecznicy, trzy sandwiche z szynką i świeżego croissanta. Nie przestawało go zadziwiać, że mimo pochłanianej ilości jedzenia ciągle był chudy jak tyczka.

Jadalnię wypełniły dźwięki widelca uderzającego o talerz, szelest przewracanych kartek papieru oraz trzepot skrzydeł sów, wlatujących przez otwarte okno.

-Dzień dobry- podniósł głowę znad talerza. Jego matka wkroczyła z wdziękiem do jadalni. Uśmiechała się leciutko-Dzień dobry, Barty.

-Dzień doby, mamo.

Matka podeszła do ojca i położyła mu dłonie na ramionach. Mężczyzna rozluźnił się pod wpływem tego gestu i delikatnie pogładził ją po ręce, nie odłożył jednak gazety. Kobieta spojrzała na niego z troską, a potem sięgnęła po talerz. Gdy już nałożyła sobie jajka na bekonie, usiadła naprzeciwko syna.

-Czy sowa z wynikami SUMów już przyleciała?

Codziennie właśnie od tego pytania rozpoczynała dzień. Czekała na wyniki równie niecierpliwie jak ojciec, lecz z zupełnie innych powodów. Bartemiusz Senior chciał poczuć dumę z syna, poklepać go czułym gestem po plecach, a później obwieścić całemu Ministerstwu jak wiele W widniało na zaświadczeniu syna. Matka po prostu chciała zobaczyć radość w jego oczach.

-Mamo, sowy z Hogwartu raczej nie przylatują o szóstej rano- odpowiedział, uśmiechając się ciepło. Wiedział, jak wiele dla niej znaczy choćby najmniejszy gest z jego strony, w tym pozbawionym ciepła domu. Nie pamiętał już, kiedy ojciec uśmiechał się po raz ostatni.

Gdy wrócił do pokoju zastał łóżko już pościelone, jego piżama leżała na poduszce poskładana w idealną kosteczkę. Jak co dnia, po śniadaniu zabrał się do nauki. Podręczniki przez całe wakacje leżały na jego biurku i chociaż nie wolno mu było ćwiczyć zaklęć poza szkołą, cieszył się, że może przyswajać chociaż teorię. Co innego miał robić w wakacje? Lubił się uczyć, nic innego nie robił przez całe życie. Była jeszcze tylko jedna rzecz, która interesowała go bardziej niż książki, nie wyobrażał sobie jednak co by się stało, gdyby ojciec zobaczył go z miotłą w dłoni. Poprzedniego dnia dostał trzy listy, napisane przez jego szkolnych przyjaciół, nie chciał jednak na niej odpisywać. Roger, Kastor i Merlin opisywali jak cudowne i pełne przygód były ich wakacje spędzone z rodziną. Roger wybrał się z ojcem do Egiptu na poszukiwaniu magicznych zwierząt, Kastor pływał w wodach Morza Śródziemnego zaręczając, że wdał się w romans z pół-syreną (Barty uważał jednak te rewelacje za bardzo podkoloryzowane), a Merlin za pomocą świstoklika przemierzył pół świata. O czym on miał im napisać? O nudnych, ciągnących się w nieskończoność przyjęciach u pracowników ministerstwa? O długich godzinach ślęczenia nad podręcznikami? A może o tym, że jedynym stworzeniem dotrzymującym mu towarzystwa podczas wakacji była jego skrzatka, Mróżka? Bardzo chciał ich zaprosić do siebie na parę dni. Pograliby w eksplodującego durnia, tak jak robili to w szkole, porozmawialiby o lidze w Qudditcha (pewnie nawet pokłóciliby się o to która drużyna jest najlepsza) lub przeszliby się po okolicy w poszukiwaniu ciekawych okazów magicznej fauny i flory do kolekcji Rogera. Nie mogli jednak zrobić żadnej z tych rzeczy, bo Barty był tchórzem. Wielokroć zabierał się do zapytania ojca o zgodę, ale ilekroć otwierał usta i napotykał zimny wzrok na swojej drodze, od razu się wycofywał. Wstydził się swojej słabości, nie mógł jej jednak przezwyciężyć, zupełnie tak, jakby był całkowicie zależny od woli ojca.

Listy musiały leżały więc w szufladzie biurka. Bez odpowiedzi.

RevelioWhere stories live. Discover now