Leonard Snart siedział cicho. Miał tak mało czasu, a tak wiele rzeczy, których nie potrafił powiedzieć. Tak wiele gestów, którymi obawiał się go uraczyć. Tak wiele uśmiechów, którymi nigdy się nie podzielił. Serce skute lodem topiło się na jedno spojrzenie. Piorun uroku osobistego trafiał go, uniemożliwiając ruch. Nie potrafił wykrztusić z siebie nic prócz bluzgi. Nie potrafił podzielić się bliskością, jedynie uderzyć.
— Czaisz się na tego nerda? — Usłyszał głos Micka przy swoim uchu. Otrząsnął się z zamyślenia. Przyjaciel nie wiedział, co kryło się w głowie Snarta, ale jego serce i tak zabiło mu mocniej — jakby w obecności Barry'ego Allena z klasy 2F było to w ogóle możliwe. Co jakby przypadkowo dał się przyłapać na wzdychaniu do swojej ofiary? Leonardowi nasunęła się alternatywa o czytaniu mu w myślach. Nie mógł okazać swojego podziwu. Byłby wtedy na straconej pozycji.
Nie uważał się za nikogo wartościowego. Starał się jedynie przetrwać w tej nastoletniej dżungli, gdzie zwierzęta polowały na najsłabsze jednostki. Kreował się na panterę wspinającą się po szczeblach szkolnej sławy, będąc tak naprawdę jedynie ryjówką, która trzęsła się z ekscytacji na widok Allena. Allena o piegowatej, szczupłej twarzy z uśmiechem bardziej promiennym niż słoneczny poranek. Allena, którego okrągłe okulary pozwalały dokładnie przyjrzeć się jego zielonym jak szmaragd oczom. Allena, którego głos sprawiał, że Leonardowi odechciewało się krzyczeć. Gdzieś w środku zawsze krzyczał. Barry również trząsł się na jego widok. Ze strachu.
— Mogę? — spytał go Mick, wskazując palcem na puszkę Coli. Mick Rory był niezbyt łebskim osiłkiem. Leonard nie do końca wiedział, dlaczego aż tak mu na nim zależało. Posiadali rozmaity wachlarz kwalifikacji, to było pewne. Wychowywali się również wspólnie w domu opieki społecznej, ale Leonarda przecież nie wiązały sentymenty.
Oddał mu puszkę napoju i schował ręce do kieszeni. Barry Allen odstąpił szafki, dostrzegając dwóch oprawców. Zniknął w dalszej części korytarza. Snart odetchnął głęboko.
— Wszystko przygotowane? — zapytał poważnie. Nie dostał odpowiedzi w przeciągu pierwszych dwóch sekund, więc delikatnie podważył puszkę, wylewając w ten sposób resztki cukrowego napoju na Micka. — Ja pytam, ty odpowiadasz — skwitował i obrócił się na pięcie, aby następnie wejść do szatni.
Opierając się o kąt pomieszczenia, szybko zabrał pistolet od Sama Scuddera i schował go do kieszeni. Z dala od kamer, z dala od ludzi. Nikt i tak nie miałby na tyle odwagi, by donieść na nich nauczycielom, a tym bardziej policji. Miał coraz mniej czasu.
Chciał zapewnić byt przyjacielowi i zrobić to, czego Lewis Snart nie dokonał. Nic więcej. Z góry założył, że dzisiejszej nocy zginie. Obarczy jakiegoś policjanta poczuciem winy z powodu przestrzelenia młodocianego przestępcy. Chciał obrobić miejsce, do którego jego ojca nawet nie wpuszczono. I zginąć. Jeżeli misja się powiedzie, spełni wszystkie cele. Innych nie posiadał.
Dwie następne godziny spędził w domu przed lustrem, patrząc na swoje marne odbicie. Na swój mroźny, meduzi wzrok, jakby próbując zamienić w kamień samego siebie. Wiele nie dostrzegało w nim emocji. Snart dostrzegał ich w sobie aż za dużo. Z każdym rokiem mieszanka żalu i gniewu konfrontowała go z jeszcze większym spotęgowaniem. Trzymał ją w ryzach, lecz ona przebijały się przez ściany więzienia, które dla niej stworzył. Jej ucieczka miała doprowadzić do apogeum. Do zniszczenia Leonarda Snarta. I tak był on blisko samodestrukcji. Pozostały mu ostatnie godziny.
Na samym początku nie potrafił zwalczyć stresu, lecz gdy ten minął, czuł się dobrze. Pierwsze zamki i ogłuszanie ochroniarzy wydawało się być czymś ciężkim. Pot spływał z jego wygolonej głowy. Kiedy zaczęło iść jak spłatka, zaczął się martwić. Zawsze z góry zakładał, że coś pójdzie nie po ich myśli. Moralnie przodował.
CZYTASZ
FILISTER - coldflash
FanfictionFilister - czyli gdzie Leonard Snart podziwiający piękno Barry'ego Allena przygotowuje się na śmierć. Znajomość uniwersum bądź shipu nie jest wymagana. © -felixo 2018