V

125 25 0
                                    

🌻Nie ma takiego cierpienia, którego miłość nie byłaby w stanie uleczyć🌻

-Csii, Jiminnie, nie płacz już, proszę. Główka cię rozboli, będziesz zmęczony, a jutro mamy szkołę... No już. Spokojnie.

Każda łza spadała, tłucząc się o posadzkę, niczym błękitne szkło upadające na drewniane, głęboko brązowe panele. Człowiek aż pragnął ją otrzeć, ale strach przed tym, że pod dotykiem opuszków palców pęknie, jak bańka tym samym pozostawiając wyryty ślad piekielnego bólu na tej karmelowej skórze pokruszonego Koreańczyka wstrzymywał przed jakimkolwiek działaniem, mimo że ta szklana ciecz szpeciła jego policzki.
Piękniejsza była, kiedy się ją oglądało z daleka, niżeli miałoby się oglądać ją wprost na skórze ukochanej osoby. Tak samo jak słoneczniki.
Twarz urodziwego bruneta ociekała bólem i cierpieniem, którego ja za wszelką cenę chciałem pozbyć się z tego załamanego ciałka, podupadłej psychiki, która powolutku zaczęła się wyłączać, już nie dając rady.
Bałem się, że mój maleńki kwiatek, w końcu utraci swoje płatki, jakim były te małe oczka praktycznie znikające podczas uśmiechu, który z kolei stanowił środek do szczęścia, jakim była masywna łodyga, tego żółtego kwiatu. Bałem się, że zwiędnie, a ja nie będę w stanie podlewać go miłością, uczuciem, które tak bardzo nas połączyło, stanowiąc źródło naszej relacji, która miała trwać wieki.

Był moim kwiatkiem, rośliną, którą potrafiłem pokochać i obdarzyć uczuciem, które miało zupełny problem z zakwitnięciem w moim podziurawionym sercu. Jednak on podlał je, wprawił w ponowny, szybki ruch i nauczył bić.

Byłem jego słonecznikiem, którego umiałem zaobserwować w lustrze, kiedy pozbawiony ubrań wpatrywałem się w swoje ciało, które wcześniej było ohydne i brzydkie, takie normalne, zwyczajne i niczym nie wyróżniające się. Ale, kiedy on zasiał we mnie tego słonecznego kwiata, wypuszczającego korzenie, zacząłem patrzeć na siebie łagodniej, aż w końcu pokochałem to, w jaki sposób nabrałem koloru i stałem się piękny. Byłem nie tylko słonecznikiem, ale i misiem, który zawsze z tym samym łaknieniem wtulał się w te ciepłe ramiona, albo sam je oferował, kiedy życie płatało figle temu młodemu azjacie, który przez ból tracił cierpliwość, stawał się bardziej kruchy, nie dbał o siebie, więc i zaniedbany.
Ale w momencie gdy odkryłem tego obumierającego kwiatuszka, była jeszcze nadzieja, że uda mi się nakarmić go szczęściem.

Zdrobnienia, czy pieszczotliwe zwroty mogły wydawać się oklepane, z czasem obrzydliwe dla osoby, która patrzyła na to wszystko z boku, w dodatku krytycznym wzrokiem.

Ale nie dla nas.

Może w ten sposób chcieliśmy jakoś uciec od tego okropnego gatunku, jakim był człowiek?
Ja i on nie cierpieliśmy ludzi. Dlatego zdrobnienia pozwalały nam oderwać się od tego szyderstwa i kłamstwa, które każdy z osobna posiadał jako korzeń, którego raz ktoś się pozbywał, a czasem nie.

Każdy ma wady i to stanowi, że jesteśmy na swój sposób piękni, mamy po co żyć, posiadając defekt, który możemy usunąć, naprawić, lub w pewnej mierze zatuszować, i osłabić jego raniące działanie.
Osoba bez wad byłaby jakby naga, a jej bezbronne ciało chroniłaby jedynie otoczka wstydu, która jednocześnie sprawiała paraliż i niemoc.
Jaki świat byłby zakłamany, gdyby wszyscy byli idealni, nikt nie robiłby niczego złego. Życzliwość wychodziłaby po za skalę, sprawiając, że wszystko wyglądałoby obleśnie. Każdy szczegół byłby przekoloryzowany, wychodzący z szyku dobranych do siebie kolorów na płótnie, które przez to zostałoby niezwykle oszpecone, tak jakby autor zupełnie nie dbał o wygląd swojego dzieła.

To tak jak granatowe niebo rozlane nad naszymi głowami, utraciłoby błyszczące, świecące i bawiące się z blaskiem w berka na ciemnym materiale gwiazdy. Byłoby samotne, zwykłe i potępione goryczą koloru. To właśnie gwiazdy idealnie z nim współgrające nadają mu piękno i tą niezwykłość, sprawiając, że aż chce się w nie patrzeć rozmarzony, zakochany w tej nadzwyczajności.

Sunflower| p.jm + m.ygOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz