II

116 19 3
                                    

a/n: niesprawdzane

Miasto było okropną machiną. Zasysało dusze niewinnych osób, wygłodniałe szczególnie tych najbardziej niewinnych. Białe, niczym kartka papieru były najlepszym co mogło spotkać miasto, a i tak bezlitośnie zostawały tłamszone. Nawet ten, kto kochał całym swym sercem ten nieskończony gąszcz ulic przeplatany zgorzknieniem i desperacją, kiedyś musiał znienawidzić swój obiekt miłości.

Szczególnie w takie dni jak ten, kiedy niebo postanowiło dopasować się do humoru większości mieszkańców i spuściło na nich rzęsisty deszcz. Ołowiane chmury ciążyły na zagonionymi mrówkami, mocząc doszczętnie każdego, kto był na tyle odważny by wyjść bez parasola. Nie przebił się nawet mały, skromny kawałek słońca, który jednak wniósłby do szarego dnia chociaż odrobinę nadziei.

Nadzieja umiera ostatnia?

Głupi frazes dla ludzi, którzy nigdy nie doświadczyli cierpienia. Trzy słowa podnoszące na duchu, tak naprawdę gniotły niemiłosiernie serce prawdopodobnie najbardziej przygnębionego człowieka na tej planecie.

Pragnął szczęścia. Tylko tego pragnął najbardziej na świecie. Szczęścia, które wypełniłoby go całkowicie aż po same końce kościstych palców. Szczęścia tak ulotnego, że ledwie ujął je w swoje dłonie, a już musiał się z nim pożegnać. Szczęścia, które zabiło w nim najmniejsze chęci do dalszej egzystencji.

Szczęście było jego największym przekleństwem. Miało na imię Jung Hoseok.

Miasto było tym, co zagarniało jego ostatnie tchnienia, wpychając w płuca duszące spaliny. Dusił się, potrzebował tlenu jak ryba wyciągnięta na brzeg, a co dostał w zamian?

Próżnię, z której właśnie wracał na własnych nogach do mieszkania, które zapewne za niedługo sprzeda, chcąc pozbyć się ostatnich wspomnień o szczęściu.

Wszyscy uśmiechnięci ludzie zdawali się wbijać kolejne szpilki w jego zmasakrowane ciało, jak gdyby stał się szmacianą lalką, gotową do odprawienia makabrycznego rytuału, w której ofiarą... Był sam Min Yoongi.

Z przyklejoną maską do byle jakiej twarzy brnął przez kolejne metry cuchnącej metropolii, będąc właśnie tym jedynym szaleńcem bez parasola. Zobojętnienie wypływało z Min Yoongiego, niby zepsutej zabawki do ściskania, które złośliwe dziecko postanowiło zwyczajnie przedziurawić, by zobaczyć wnętrze.

A w środku nie zastało nic, oprócz zobojętnienia. Tak właśnie przejawiał się obraz wraku człowieka, który dosłownie dzień wcześniej pochował jedyną osobę na tym okropnym świecie, która nie miała go za dziwaka.

Jedyną osobę, która potrafiła w nim dojrzeć człowieka z pasją, a przede wszystkim z uczuciem.

Yoongi miał uczucia, może nazbyt wiele jak na jedną osobę. I choć ludzie mieli go za osobę zimną, wyrachowaną, on nadal trzymał w swoim sercu całą paletę uczuć.

Ciepło, którym dzielił się z ukochanym. Troskę, z której składał się cały w ostatnich miesiącach. O miłości i radości nie wspominając.

Ludzie nie chcieli w nim widzieć prawdziwego Min Yoongiego, dlatego maska zamknęła się raz na zawsze, a kluczyk został pochowany kilkanaście metrów pod ziemią na cmentarzu, z którego właśnie wracał.

Gnał przez kolejne uliczki, nie patrząc pod nogi. Niby po co miałby?

Cel miał jasny, drogę znaną. Obudził się dopiero przy znajomych drzwiach mieszkania, które teraz wydawały mu się tak nieludzko obce, jak gdyby pierwszy raz miał przekroczyć próg ukochanego mieszkania. Kochał je i nienawidził jednocześnie, błagając by rzeczywistość nie była do końca okrutna.

To, co nosił w sercu nie było zwykłym smutkiem. Zimna rozpacz otulała go swoimi ramionami coraz mocniej, nie pozwalając na dopuszczenie jakiejkolwiek innej emocji. Była jego przyjaciółką, jedynym co jeszcze pozostało, a czego nikt nie mógł zabrać. Swym chłodem przypominała równocześnie o wyrachowanej siostrze, jaką była beznadzieja. Te dwie okrutne kochanki zawładnęły jego umysłem, a zamknięty w czterech ścianach doprowadzał się niemalże do czystego szaleństwa.

Czuł potworny ból, gdy spoglądał na ramki wypełnione po brzegi ich wspólną radością. Jak coś tak bliskiego mogło być równocześnie tak bardzo odległe, z nalotem wstrętnego kurzu? A nie miał nawet ochoty ich ściągać.

Tak bardzo chciał uciec z tego miejsca, jednocześnie będąc do niego przykutym łańcuchami z prawdziwego żelaza. Nie było czasu i miejsca, w którym mógłby tak nagle poczuć się bezpiecznym. A chciał chociaż stworzyć sobie namiastkę azylu. Nieruszone ubrania Hoseoka miały mu w tym pomóc, choć tak bardzo zarzekał się dnia poprzedniego, że spakuje całość i wyniesie jak najdalej od ich wspólnej sypialni.

Dokładnie dwadzieścia cztery godziny żył jak w koszmarze na jawie, lecz gdyby dokładnie przyjrzeć jego przeżyciom, to rozdzierający serce ból pojawił się idealnie cztery dni temu, godzina dwudziesta druga.

Godzina zero. Godzina dalszego życia, po śmierci, którą poniósł nie tylko Hoseok. Najwyraźniej o tej strasznej godzinie umarło coś w umyśle Yoongiego, co było odpowiedzialne za radość z życia. Umarły chęci, umarły marzenia.

Umarł sam Yoongi.

Deszcz powoli uderzał o zimną szybę w salonie mieszkania na drugim piętrze. Spływał idealnymi strumieniami, które mężczyzna podziwiał z wygodnego fotela. Nie zdjął mokrego płaszcza, nie wspominając o przemokniętych pantoflach. Trwał w jednym miejscu, czekając prawdopodobnie na zbawienie, choć osobą wierzącą nie był.

Ale gdziekolwiek był teraz Hobi, widok Yoongiego na pewno nie wywoływał w nim uśmiechu. Być może to on zesłał ten deszcz, chcąc ukarać ogarniętego smutkiem mężczyznę. Tylko czemu, w takim razie nigdzie nie było słońca?

I pewnie trwałby tak w nieskończoność, budząc się dopiero pod wieczór z wiadomością o pustym żołądku, którego nawet nie miał ochoty zapełniać. Trwałby, gdyby po dłuższej chwili uporczywy dzwonek do drzwi nie zaczął go drażnić.

-Dzień dobry! Pomyślałem, że powinienem się normalnie przywitać i przyniosłem... Babeczki.

Kolorowy chłopiec był wręcz anomalią w taki dzień jak ten. Niby nadzieja, a jednak coś takiego nie istniało. Jimin jednak był najprawdziwszy, ze wszystkiego co dzisiaj spotkał Yoongi.

Jimin, jako żywa karykatura radości i chyba najbardziej irytujący chłopak był ostatnim, czego potrzebowała osoba pogrążona w żałobie. Wkurzający już od pierwszego spotkania, które miało miejsce dosłownie dnia wczorajszego. Swoją delikatnością i nieśmiałością tak obrzydliwie przygnębiający, jakby urwał się z równoległego świata, w który ból i cierpienie nie istniało.

Zupełne przeciwieństwo Yoongiego.

-Coś się stało, proszę pana?

-Naprawdę zawracasz mi dupę kawałkiem ciasta?

Lekko przygarbiony, ze wzrokiem godnym najlepszego zabójcy, wręcz wywiercał dziurę w bogu ducha winnym chłopaku. Zadał to pytanie nie przypadkowo. Naprawdę oczekiwał odpowiedzi po co tak właściwie fatygował się z ciepłego fotela, by mieć wątpliwą przyjemność patrzeć na ten radosny obrazek za progiem. Obrzydzał go do szpiku kości.

-Przepraszam, ja nie miałem nic złego...

-Więc czy możesz w końcu zająć się sobą?

Ostatnim dźwiękiem, jaki rozniósł się w ponurym mieszkaniu, był odgłos zamykanych drzwi. Jimin pozostawiony w talerzykiem pełnym słodkiego podarunku, z lekko zranionym sercem nie miał innego wyjścia, jak tylko wrócić do własnego mieszkania.

Jednak nie pozostał tam na długo.

Bo już po kilku minutach na wycieraczce Yoongiego pojawiło się małe, kartonowe pudełko i krótki liścik z życzeniem miłego dnia.

O ile to życzenie było w ogóle możliwe do spełnienia.



a/n: zaczęły się studia, wróciły chęci. będę koreanistą.

One step ahead of your sadness |Yoonmin|Where stories live. Discover now