Długi bicz opadł ostatni raz, a wraz z wydanym przez niego dźwiękiem Dziki Łów opuścił Beacon Hills, rozpoczynając swoją tragiczną w skutkach podróż, chcąc zrealizować jedyny przyświecający jej cel ─ niesienie wiecznego zapomnienia przerażonym mieszkańcom. Nieważne, jakiej byli płci, narodowości, rasy. Łowcy nie zwracali uwagi na ich plany i marzenia, ani na to, czy zabranie danej osoby rozbiłoby rodzinę. Liczyło się tylko to, by przenieść na dworzec jak najwięcej dusz, z których tak naprawdę nie mieli większego pożytku. Ich działania przypominały zachowanie legendarnych smoków, które uwielbiały gromadzić połyskujące w promieniach słonecznych złoto bez konkretnej przyczyny. Monety i przedmioty wykonane ze szlachetnego metalu nie dodawały im mocy, nie przedłużały życia, ani nie chroniły ich w żaden sposób. Były bezużyteczne, a ich wartość odnajdywała sens tylko i wyłącznie w kwestii aktu posiadania, jako czynu samego w sobie. Jeśli spojrzeć na to pod tym kątem, cała ta afera ze zdobyczami była okrutnie nieuczciwą transakcją. Porwani płacili wszystkim, co mieli za pojedyncze miejsce na powyszczerbianej ławce, z obu stron ściskani łokciami nieznajomych im osób, mogąc podziwiać jedynie szare ściany dworca i wiszący nad ich głowami wielki szyld ze zmieniającymi się nazwami kolejnych kierunków podróży. Niektórym powodziło się odrobinę lepiej ─ ich wzrok mógł śledzić tekst artykułów zawartych w przestarzałych gazetach zamiast patrzeć gdzieś w nieokreśloną dal. Czym zaskarbili sobie tę przychylność? Dobrymi uczynkami? Raczej nie. Peter Hale w całym swoim życiu dokonał tylu aktów miłosierdzia, że z łatwością można by policzyć je na palcach jednej dłoni, a mimo to dostąpił tego zaszczytu. Wydawać by się mogło, że była to kwestia czystego przypadku i łutu szczęścia. O ironio, nawet w innym wymiarze nadal nie było miejsca na zaistnienie powszechnej równości.
Kolejne tygodnie przyniosły ze sobą katastrofę, której skala co najmniej dwukrotnie przewyższała poprzednią. Powietrze wręcz drgało od wypełnionych cierpieniem krzyków, a zapach krwi przesiąkał włosy, ubrania i skórę. Walka o przetrwanie stała się nieodłącznym elementem ówczesnej codzienności. W ludziach budziły się iście zwierzęce instynkty, kiedy to w ramach aprobowanej przez siebie idei, rzucali się z bronią na członków własnej rodziny. Kolejny raz w historii można było zauważyć, że to nie ci, których oczy, co miesiąc zmieniały barwę, a ciało ulegało przemianie, stanowili realne zagrożenie tylko zwykli ludzie, kierowani strachem przed nieznanym. Nim udało się zażegnać problem, statystki śmiertelności wśród mieszkańców osiągnęły najwyższy wynik w przeciągu ponad dwustuletniej tradycji miasteczka. Ludzie wrócili do pracy i szkoły, z niemym żalem patrząc na puste miejsca przy ławkach i odwieszone mundury, które już nigdy nie miały być założone. Zrozumienie swoich błędów przyszło z dużym opóźnieniem, jak to już miało w zwyczaju.
Stado Scotta McCalla doświadczyło szczególnie niemiłego kontaktu z pozostawionymi resztkami śmierci. To oni czyścili las, kanały, poboczne uliczki i piwnice z martwych ciał. Każdy wilkołak był przecież ich pobratymcem. Nie znali się, należeli do innych watah i w normalnych warunkach najprawdopodobniej nigdy by sobie nie pomogli, ale łączyło ich brzemię wspólnie skrywanej tajemnicy. Tak więc grupka nastolatków próbowała zidentyfikować ofiary i poinformować rodzinę, jeśli jednak było to niemożliwe, kopała doły i odprawiała misterne pogrzeby. Robili, co mogli, aby zapewnić poległym należyty szacunek. Każdy z nich przez te parę dni naoglądał się zwłok w różnym stadium rozkładu do tego stopnia, że zamykając oczy widzieli najgorsze z obrazów, tak jakby były one wyryte na wewnętrznej stronie ich powiek. Żadne słowa nie były w stanie opisać barbarzyństwa, z jakim się spotykali. Powykręcane stawy, wydrapane gałki oczne, poodcinane uszy. Większość nowo wcielonych łowców odbierała życie poprzez zwykły strzał z broni, ale w niektórych, przez zanik jakichkolwiek granic moralności, odzywała się najmroczniejsza ze stron, powodująca, że czerpali czystą przyjemność z zadawania bólu poranionym istotom. A agresja powodowała agresję, przerzedzając również szeregi głównych agresorów.
I nagle, niepewnie wychylając się zza zakrętu, nastała cisza, powlekając każdy skrawek Beacon Hills cienką chustą spokoju i szczęścia. Wszystko wydawało się idealne, ale owy materiał był niezwykle zwodniczą iluzją, etapem przejściowym, fałszywym letargiem przed burzą. Przed burzą, która rozbudzi morze, a spienione fale pochłoną statki ze śpiącą załogą.
W tym samym czasie, gdy ludzie zasiadali do stołów, by zjeść sycącą kolację, kilkadziesiąt kilometrów dalej, w znajdującym się na obrzeżach lasu Eichen House najstarsza z celi otworzyła się i wyleciał z niej skuty chłodem śmierci lekarz. Pacjentka przejechała dłonią po posiniaczonej szyi, wygłodzonym wzrokiem zerkając w stronę korytarza. Doskonale znała swoją powinność ─ musiała przekazać zesłaną jej wizję dalej, by zapobiec zbliżającemu się złu. Niestety nie było jej to dane.
Pulchny, niedawno zatrudniony ochroniarz, który nie miał bladego pojęcia o zdolnościach dziewczyny, dopadł do niej, zamachnął się i zadał cios prosto między jej łopatki. W pomieszczeniu dało się słyszeć chrzęst łamanych kości, które wypełnione wewnątrz powietrzem roztrzaskały się pod wpływem siły, niczym upuszczona tafla lustra. Drobne ciało zareagowało, jakoby było marionetką, którą ktoś odciął od sznurków, zapewniających jej prostą postawę.
Jedyna przedstawicielka swojego gatunku oblizała spierzchnięte wargi, a z jej opuchniętego od ciągłego krzyku gardła wydobył się szept:
─ Cichnie miłość, wstaje trwoga, a mord w Lisiej Czystości oczach się chowa.
CZYTASZ
naughty lovers ✶°⋆ thiam
Fanfiction△ Theo, Theo, Theo... I gdy tak powtarzał w myślach to jedno imię, które umiało wywołać u niego tysiące różnych uczuć, w jego głowie pojawiła się dziwna, wydawałoby się, że nierealna scena, ale on wiedział, że nie było to wyobrażenie czy iluzja tylk...