Rozdział IV

117 11 12
                                    

Harry wiedział, że nigdy w życiu nie był przytłoczony w ten sposób. Chroniczne zmęczenie i niepokój stały się nieodłącznym elementem jego życia, odkąd poznał prawdę na temat złego samopoczucia jego męża.

Każdej nocy budził się nękany koszmarami, tylko po to, by sprawdzić, czy Louis oddycha. Czy nic się w nim nie zmieniło przez te kilka godzin i upewniał się, że szklanka wody na jego stoliku zawsze jest pełna. Podziwiał jego skąpaną w nikłym świetle księżyca twarz i zastanawiał się, w jaki sposób może mu pomóc. A świadomość tego, że nie może zrobić nic, z wyjątkiem znalezienia jak najlepszego zespołu lekarzy, którzy poprowadzą Louisa przez chorobę i będą nadzorować jej postęp sprawiał, że czuł tylko nieopisaną złość i wyrzuty sumienia.

Westchnął płaczliwie, przeczesując z delikatnością miękkie włosy Louisa i musnął jego czoło, dosłownie tak, jak robił to przez te wszystkie lata, po czym wstał najciszej, jak potrafił i skierował się do kuchni, by w nowym kubku termicznym zaparzyć Louisowi zieloną herbatę z jaśminem, odkąd stało się to jego nowym ulubionym napojem. Poczekał kilka minut od zagotowania wody, ponieważ Louis prawdopodobnie zabiłby go za spalenie zielonej herbaty, po wszystkich wykładach, które dostał na ten temat. Zdaniem Harry'ego herbata, jak herbata. Wypije taką z torebki, sypaną, zalaną wrzątkiem, czy siedemdziesięcioma czterema stopniami i nie poczuje żadnej różnicy, cholera dostałby jakiś dziwny susz, a to i tak nie miałoby żadnego znaczenia. Ale dla Louisa ma, więc za każdym razem daje z siebie wszystko, by sprostać jego wygórowanym wymaganiem, choć w głębi serca wie, że nawet, jeśli czasem wmawia sobie, co zrobiłby mu Louis za znieważenie „nektaru bogów", to w rzeczywistości prawdziwą reakcją szatyna byłoby szczęśliwe westchnienie i promienny uśmiech.

- Dlaczego nie ma cię w łóżku? – Harry uśmiechnął się mimowolnie, słysząc, jak oburzenie w głosie szatyna miesza się z wciąż mocno słyszalnym zaspaniem. Jego akcent staje się mocniejszy, a głos znacznie bardziej ochrypły. Harry to kocha.

- Bo jestem tutaj? – Odwraca się do Louisa z uniesionymi brwiami i łobuzerskim uśmiechem, który powiększa się, gdy szatyn prycha i przewraca oczami tylko po to, by po chwili znaleźć się pod jego ramieniem.

- Uważaj, chowam papiery rozwodowe w szufladzie – zagroził niższy, przymykając swoje oczy, dokładnie tak, jakby miał wrócić do snu.

- Oho, lepiej mi nie groź, bo przedstawię ci swojego kochanka – parsknął śmiechem i pocałował Louisa w czubek głowy, zarabiając przy tym lekkie uszczypnięcie w okolicach brzucha. I wszystko było w porządku, dopóki ciałem niższego mężczyzny nie wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz, sprawiając, że Harry musiał go przytrzymać, czekając, aż Louis przestanie wymachiwać swoimi rękami. Nie trwało to długo, jego napady nigdy nie trwają więcej niż kilka minut, ale skutecznie burzą dobry nastrój i swobodną atmosferę, nieustannie przypominając im, że już nigdy nie będzie tak, jak kiedyś.

- Może lepiej jakiegoś znajdź – usłyszał zrezygnowane westchnięcie i od razu odsunął od siebie szatyna, by spojrzeć na niego poważnie.

- Przestań, Lou – powiedział stanowczo, wiedząc, że w innym wypadku Louis szybko zmieniłby temat. – Kocham cię, mam to sobie wytatuować? Wiesz, że mogę – potarł jego policzek, uśmiechając się lekko, gdy niebieskooki odprężył się przez ten gest.

- Wiem, przepraszam. To jest po prostu... Myślę, że to po prostu upokarzające – szatyn wyznał cicho, odwracając wzrok, tylko po to, by Harry ujął jego podbródek i złożył czuły pocałunek na jego ustach.

- Nie jest. Radzisz sobie tak dobrze, Lou. Wiesz, że ja nigdy nie byłbym w stanie tego znieść. Ale ty możesz i jestem z tobą, kocham cię i każdego dnia jestem dumny z tego, co tworzymy. Jasne?

I felt you slip away so slowly | LarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz