2 rozdział

1.1K 97 100
                                    

– Nie powiedziałaś jej jeszcze?

– Hm? – mruknęłam, nie rozumiejąc, o co chłopakowi chodzi. Popatrzyłam na niego, mrużąc oczy od palącego słońca, świecącego przez szybę pędzącego pociągu.

– O Hiszpanii. Miałaś to zrobić wczoraj – rzucił lekko kąśliwie.

– Ach, no nie. Mama będzie to strasznie przeżywać. Najpierw niech się zakocha na zabój w panu Błażeju, może wtedy nie będzie tak bardzo za nami tęsknić. – Próbowałam to obrócić w żart, ale chyba słabo wyszło, ponieważ Leon skarcił mnie wzrokiem.

Cóż, taki mieliśmy plan na życie. Wyjazd do malowniczej i gorącej Hiszpanii, dokładnie do Roses, miejscowości nad Morzem Śródziemnym, blisko francuskiej granicy. Mieszkanie i praca w hotelu, pół kilometra od parku wodnego Aqua Brava, co dla Leo było najważniejsze, już na nas czekały. W końcu nie po to studiowaliśmy turystykę, by siedzieć na tyłkach w domu. Zamierzaliśmy poznawać świat, szczególnie, że mieliśmy okazję oddawać się tam i zabawom, i zwiedzaniu, i ciężkiej fizycznej pracy. To ostatnie się wytnie. Pewnie żadne z nas by się nie zdecydowało na taki krok samemu, ale w trójkę już było raźniej. Zaczynaliśmy pierwszego września, choć dwa ostatnie tygodnie sierpnia przeznaczaliśmy na przejazd nadmorską trasą i zwiedzanie.

– Myślisz, że to coś da? Naprawdę? Lepiej, żebyście jej powiedziały wcześniej, to może do sierpnia się z tym oswoi, a na ostatnią chwilę... chyba wam współczuję – powiedział mądrze.

– Dlaczego to ty zawsze siedzisz przy oknie? – Zmieniłam temat, bo zdawałam sobie sprawę, że ma rację i wewnątrz ciśnienie urosło mi do trzystu. Nie byłam zła na niego, tylko na siebie i bliźniaczkę, która przed wyjazdem zrzuciła ten problem na mnie.

Wzruszył ramionami, nie odpowiadając. Ubrałam więc okulary słoneczne i większość drogi do Wrocławia udawałam obrażoną. Nie mogłam jednak wiecznie mieć focha, bo musiałabym sama dźwigać ciężką torbę. Mimo iż zabrałam niezbędne minimum – trochę ciuchów i butów na różne okazje, bo przecież jechaliśmy na podryw; kosmetyków; leków; preparatów na kleszcze i komary; jedzenia, bo bez suchego prowiantu mama by mnie nie puściła – to torba ważyła chyba z dwadzieścia kilo. Dobrze, że Leo organizował namiot, inaczej nie dałabym rady przejść stu metrów.

W końcu dźgnęłam go palcem pod żebra.

– Ała! – pisnął, niczym mała dziewczynka, czym wzbudził ciekawość innych pasażerów. – Co robisz, zołzo?

– Zatęskniłam.

– Teraz to ja mam focha. Pff...

– Wiesz, że cię kocham? – spytałam przymilnie. – I uwielbiam twoje teatralne „pff"?

– Ta, kochasz mnie tylko wtedy, jak czegoś potrzebujesz – wypomniał. – Tak, jak byłaś milutka, gdy zapragnęłaś jechać po auto na drugi koniec Polski, bo wymyśliłaś sobie Audi Coupè GT z osiemdziesiątego pierwszego roku, a jak już się zgodziłem, to od razu zrobiłaś się wredna. Myślisz, że jesteś pępkiem świata?

Przez moment zrobiło mi się głupio. Naprawdę byłam aż tak samolubna? Leo tak źle o mnie myślał? Fakt, zmusiłam go, żeby jechał ze mną, bo to on był mechanikiem-samoukiem, ale co robiłby beze mnie przez dwa tygodnie? Z pewnością nudziłby się grzebiąc w garażowych narzędziach i usiłowałby naprawić zabytkowego „malucha", którego już dawno powinien zostawić na szrocie. Nie powiem, bo spędziłam razem z nim w niewielkim hangarze tysiące godzin, podając klucze, których fachowych nazw nigdy nie zapamiętałam. Przyjaciel uwielbiał taką robotę i nie przeszkadzało mu, że się pobrudził czy nadwyrężył plecy bądź nadgarstek. Często się dziwiłam, że poszedł z nami na turystykę, a nie na mechanikę, ale cóż, miłość nie wybiera.

Ryzykowna rozgrywka ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz