— No działaj, do jasnej cholery.
Mruczę do siebie poirytowana, trzęsąc puszką ze sprejem. Farba nie chce pryskać, a mnie goni czas. Na razie ulica jest pusta - dochodzi północ, jeśli jeszcze do reszty nie straciłam poczucia czasu. Ostatni samochód przejechał tędy chyba godzinę temu.
Znowu naciskam przycisk na górze. Wydaje niepokojący, syczący dźwięk i zamiast równej wiązki koloru, na ścianie zostaje tylko nieregularna plama. Krzywię się z niesmakiem. Wygląda jakby ktoś napluł tu farbą.
Próbuję jeszcze raz, ale tylko maltretuję dotychczasową pracę, więc w końcu rzucam puszkę i z wściekłością kopię ją na drugą stronę zaciemnionego zaułka. Tak to jest, kiedy kupujesz tani sprzęt, myślę. Nie powinnam była oczekiwać nic więcej, jeśli produkująca go firma nazywa się fun&play, a na etykiecie jest zdjęcie uśmiechniętego dziecka malującego po kartonie.
Tyle że ostatnio nie stać mnie na nic więcej. Od dwóch tygodni zjadam ramen z torebki i kapustę z parówkami i keczupem na zmianę, na każdy posiłek. Jeśli chcę dojechać z czynszem do wiosny, muszę ściąć koszty wszystkiego, a szczególnie mojego hobby.
Próbuję się odprężyć i spokojnie wyjmuję niebieski sprej z nerki. Nie ma co się denerwować. Czeka mnie jeszcze długa noc, a jeśli już teraz na dobre się wkurzę, zepsuję sobie humor aż do rana.
Ten kolor na razie działa, ale przy każdym kolejnym pociągnięciu ręką zaciskam zeby. Puszka nie jest tak ciężka jak powinna, a zmiana grubości przy nacisku jest zerowa. I tak już zdzieram sobie kciuk, żeby tylko coś z niego wydobyć.
Rozmasowuję zesztywniały nadgarstek. Cholerne fun&play.
Poprawiam rogi zielonemu demonowi, odchodzę kilka kroków do tylu i chowam sprej. To chyba koniec na dziś. Żółty sprej może mi co najwyżej wyrzygać swoje flaki, a potrzebuję go do skończenia oczu.
Najważniejszym elementem wyszczerzonej głowy na ścianie miały być właśnie jasne, przenikliwe oczy. Teraz wygląda jak maska, ale nic z tym nie zrobię, dopóki nie dostanę działającego spreju.
Dopinam rękawiczki bez palców na nadgarstkach i chowam ręce w kieszeniach kurtki, przyglądając się prawie gotowemu dziełu. Zdejmuję maskę na usta. Przyciskam materiał bliżej ciała. Jest chłodno, powietrze nie zdażyło się ocieplić w ciągu dnia. Dopiero połowa kwietnia.
Jutro równie dobrze mojego demona może tu nie być. W mieście aż roi się od chuliganów bez krzty poczucia estetyki, którzy zamazują wszystko czerwonym sprejem w swoich idiotycznych wojnach gangów. Nawet się nie łudzę, że za tydzień nie będzie na nim wielkiego tagu z imieniem jakiegoś dzieciaka, który nigdy nie skończył liceum.
Żeby zostawili moją sztukę w spokoju, powinnam do nich dołączyć. I nic nie stoi mi na przeszkodzie, już i tak żyję w tył zepsutym podziemiu, jak szczur. Tylko że to towarzystwo mnie obrzydza. Wszyscy jesteśmy jak szczury, ale oni są tym gorszym sortem, który wygrzebuje odpadki ze śmietników.
Robię zdjęcie telefonem i ostatni raz przyglądam się pracy. Potem odchodzę. Po drodze depczę zużytą puszkę.
***
Mam spotkać się z klientem w starym, blaszanym hangarze obok głównej drogi. Podjeżdżam tam metrem, które zieje pustkami. Tylko jakiś starszy pan śpi na fotelu, z gazetą rozłożoną na twarzy. Na wszelki wypadek zakładam maskę z powrotem na usta. Nie chcę ryzykować.
Jestem na miejscu kilka minut wcześniej, i z rękami w kieszeniach stoję w pustym pomieszczeniu. Słyszę samochody śmigające po ulicy jeden za drugim, niebieskie snopy światła rytmicznie przesuwają się po wnętrzu, oświetlając mi kostki.
Jeszcze raz sprawdzam adres na telefonie.
CZYTASZ
[ Akalynn ] With that wild in my veins
FanfictionSamochód gaśnie, drzwi się otwierają. Ostatnie, co widzę, to przyglądająca mi się z góry postać w futrzanej kurtce. Ciemnoróżowe, okrągłe okulary tajemniczo lśnią w ledowym świetle. Mam wrażenie, że promieniuje od niej mrok. Jest jak czarna dziura...