Kochajmy internet

5 1 1
                                    

Miałem przyjaciela (nie dajcie się zwieść. Chodzi o mnie), który po powrocie z pracy do wynajmowanego mieszkania, siadał przed komputerem i scrollował Facebooka. W głowie układał sobie plan zadań. Obmyślał, że chwile poczyta, posłucha radia, łyknie czegoś, obejrzy film. Wszystko tak, żeby maksymalnie wykorzystać czas wolny. Tylko że wcale tego nie robił. W miejsce wypełniania dnia drobnymi działaniami jak Pan Bóg przykazał, on instalował się na krześle, garbił grzbiet i scrollował Facebooka. Zabierało mu to najwięcej z tego czasu wolnego. To i planowanie. Choć planowanie było raczej okłamywaniem samego siebie.

Toteż nie tak, że był uzależniony od internetu czy coś. On nawet nie lubił internetu i podkreślał to przy każdej okazji. Chodziło o to, że to scrollowanie było łatwiejsze niż niż skupienie się na czymś innym. Czytanie, oglądanie, słuchanie czy cokolwiek,wymagało poświęcenia uwagi. Tymczasem uwaga mojego przyjaciela była kupą szarego, pylącego azbestem gruzu. Uwaga mojego przyjaciela była w strzępach. Uwaga mojego przyjaciela była rozbita. Mój przyjaciel nie miał już uwagi. Urwało mu ją w jakimś strasznym wypadku myślowym. Skupianie się oznaczało wysiłek. Na wysiłek – co jest już zawarte w samym tym słowie –trzeba siły. A tej też mój przyjaciel nie miał. Całą zużywał na NIESKUPIANIE SIĘ. A na czym tak usilnie nie skupiał się mój przyjaciel? Ano, na niemyśleniu o swoich współlokatorkach.Nienawidził ich. Nienawidził ich jak jeszcze nikogo nigdy wcześniej. Były to dwie dziewczyny z Ukrainy, które nazwał złymi,brudnymi, flejowatymi i zupełnie niezwracającymi uwagi na to, że mieszkają z kimś innym pod jednym dachem bałaganiarami. Oczywiście ubierał powyższe ich cechy w gorsze epitety, ale nie godzi się w wielkiej literaturze wypisywać słów takich jak „kurwy",„szmaty", „jebane suki", „spierdolone kurwiska" itp.

Wszystkie próby niemyślenia o nich kończyły się niepowodzeniem. Nienawiść,którą do nich żywił, obezwładniała go z łatwością, z jaką stary obleśny pedofil obezwładnia siedmioletnie dziecko. I tak samo jak pedofil gwałciła mojego przyjaciela. I tak samo jak pedofil,czyniła wielką nieodwracalną krzywdę głowie mojego przyjaciela.Uważał, że ta nienawiść go zabija. Mieszkał z tymi dziewczynami od roku i nienawidził od pierwszego dnia. Zaraz powiecie, że mógł się przecież wyprowadzić, skoro tak mu nie pasowały. Owszem,mógł. Problem w tym, że był jednym z tych ludzi, którzy wolą zagryźć zęby i bulgotać wewnętrznie, zamiast podjąć – znowu– wysiłek wyjścia z toksycznej sytuacji, w jakiej się znaleźli.Kołczowie nazwaliby to bańką komfortu. Choć nie bardzo kołczów szanował i uznawał, to po głębszym zastanowieniu w tym punkcie przyznawał im rację. Nie potrafił opuścić bańki komfortu. A pewność powrotu do mieszkania, pewność rutyny i w ogóle pewność,była komfortowa. Nawet jeśli była to pewność nienawiści.

Czasami sam już nie wiedział, czy ma jakieś faktyczne podstawy do nienawidzenia współlokatorek, czy też wystarczyło może jakieś pierwsze wrażenie, które nadało temu uczuciu rozpędu, a właściwie jakiegoś odpowiednika stałej prędkości kosmicznej. Skłaniał się do tego drugiego. W chwilach refleksji (a było ich wiele, bo namyślenie o sobie mój przyjaciel poświęcał mnóstwo czasu)dochodził do trzeźwej konstatacji, że przecież nic mu specjalnie nie robią. Ich zachowania nie wykraczają też jakoś szczególnie ponad statystyki. Tak, były syfiarami – jak wiele osób. Tak, były głośne – jak wiele osób. Tak, nie zwracały uwagi na innych – jak wiele osób. Przyjaciel myślał, że problem jest w nim. Że on sam, jako człowiek do szaleństwa kochający spokój, porządek i poszanowanie autonomii, zwyczajnie nie może ścierpieć, że ktoś nie jest taki, jak on. Z drugiej strony był przekonany, że gdyby inni musieli przeżywać to, co sam przeżywał w mieszkaniu, zabiliby Ukrainki po tygodniu wspólnego mieszkania.Zostawiały na cały dzień odkręconą wodę i włączone, żrące prąd światło. Zostawiały zakrwawione podpaski na koszu z brudami w łazience. Gdy coś im spadło na ziemię, nie podnosiły tego.Syf, który robiły, pojawiał się w zaskakujących miejscach – na przykład kosmetykowe mazepy gdzieś w rogu sufitu łazienki. A ich jazgot trwał nieustannie. Bablały, gęgały i buczały dosłownie 24 godziny na dobę. Na dodatek, co wkurwiało mojego przyjaciela niesamowicie, cięgle sprowadzały do mieszkania jakichś obcych ludzi, którzy później tygodniami mieszkali sobie nie dokładając się ani groszem do rachunków.

Mój przyjaciel dochodził też do takich wniosków - „Niezależnie od tego, czy faktycznie są okropne, czy też sam się nakręcam, faktem jest, że ich nienawidzę". I zaraz dodawał coś takiego - „A najgorsze jest to, że sam je sobie sprowadziłem na głowę". Bo widzicie, mój przyjaciel wcześniej miał innych współlokatorów.Parę, która mieszkała tu, gdy on się wprowadził. Nie wąchał się z nimi jakość szczególnie, ale żył w zgodzie i cenił ich za spokój. Niestety wyprowadzili się, a na mojego przyjaciela spadł obowiązek znalezienia nowych współlokatorów. Jak ujął to właściciel mieszkania „To w końcu Ty będziesz z nimi mieszkał".No więc szukał. Ale że mój przyjaciel nie cierpi na takie sprawy tracić czasu, który mógłby przecież poświęcić rozmyślaniom osobie, to w całym tym nieprzemyślanym castingu wybrał najgorzej jak tylko mógł. Opisał to zresztą bardzo szczegółowo w jednym ze swoich opowiadań, które zamierzał pokazywać wszystkim, którzy zadadzą mu pytanie „czemu je z nimi zamieszkałeś". W opowiadaniu były też inne rzeczy, o których lepiej tutaj nie mówić.

Mój przyjaciel, zmęczony nienawiścią, niezdolny do skupienia i podjęcia działań, siadał po pracy do komputera i scrollował Facebooka. Przesuwał przed oczami całe kilometry news feeda i ta niewymagająca czynność przynosiła mu ulgę. Nie uświadamiał jej sobie. Tak jak wielu innych jej sobie nie uświadamia. Ten jałowy proces, nawet przez wykonujących go, jest najczęściej rozpoznawany jako szkodliwy, kastrujący z życia społecznego i tak dalej. Ale o tym, że może być social mediową nirwaną, internetową mantrą,mało kto, albo i nikt nie wspomina. Mój przyjaciel i miliony innych osób oddawał się zajęciu, którego celu nie rozumiał, i które rodziło pytania o własny sens. A jednak znajdował w nim ukojenie.Było ono jak modlitwa – czymś odnoszącym do poza cielesnej rzeczywistości, gdzie przekracza się doznawanie siebie i gdzie na moment rozpuszczało się „ja". Można więc w tym kontekście spojrzeć na Marka Zuckerberga jako na Boga, bo analogia narzuca się sama.


 Sobie i Wam życzę więcej spokoju. Pozdrawiam.

Kochajmy InternetWhere stories live. Discover now