one shot

1.7K 142 35
                                    

                Był zwykły wrześniowy  dzień kiedy Zayn obudził się z pulsującym bólem głowy. O dziwo Leżał we własnym łóżku i przecierał powieki z siłą jakby nie chciał by do oczu przedarły się promienie słoneczne. W końcu musiał otworzyć swe niemal czarne ślepia by spojrzeć na zegarek w telefonie i ujrzeć wczesną godzinę 6.30. Obudził się pół godziny przed dzwoniącym budzikiem co wprowadziło go w lekką irytację. Po chwili leżenia postanowił wstać i udać się do kuchni w celu znalezienia środków przeciwbólowych. W samych bokserkach i koszulce poczłapał na dół po drewnianych schodach, w miedzy czasie, drapiąc się po kilkudniowym zaroście. Na miejscu sięgnął do szafki, wyciągając z niej lekarstwo. Połknął je, popił wodą i udał się do łazienki by wziąć pobudzający i rozgrzewający prysznic. Mógłby sobie zrobić kolejny dzień wagarów, zważając, na fakt, że nie czuł się zbyt dobrze, jednak postanowił zaszczycić grono pedagogiczne swoją wielebną obecnością.

Minęło pół godziny i gdy stał już przed lustrem w swoim pokoju zastanawiał się w co powinien się ubrać do szkoły. Został mu ostatni rok liceum i sam nie wiedział dlaczego nagle w tym momencie przypomniały mu się roześmiane twarze jego kolegów i koleżanek. Powinien jak najszybciej wyszykować się do szkoły, a nie stać jak ten kretyn i wspominać dawne czasy jakby był jakimś starcem . Przecież zobaczy ich za godzinę w szkole do jasnej Anielki! Ubrał swoje czarne rurki i czarna koszulkę z logiem Marvela i udał się  z powrotem do łazienki by ułożyć włosy. Śniadanie może poczekać. Gdy na głowie powstał już idealny quiff podążył szybko do kuchni. Zrobił tosty z dżemem i wszystko wydawało się być całkowicie normalne gdyby nie fakt, że w pomieszczeniu nadal nie było jego mamy robiącej miliony rzeczy na raz. Popatrzył na zegarek i była 7.25, a przecież mama powinna wpaść tu jak wichura z pół godziny temu. Pomimo że za 10 min musiał być na przystanku autobusowym, wziął do ręki tosta i skoczył na górę w celu obudzenia swojej rodzicielki. Otworzył drzwi do jej sypialni i ujrzał kompletnie puste lóżko ze starannie rozłożoną na niej pościelą. "czy to jest kurwa jakiś żart?" zaklął w duchu i popędził do pokoju swojej starszej siostry, która powinna teraz jeszcze smacznie spać, ponieważ rok akademicki zaczynał się dopiero za 2 tygodnie. Ku zdumieniu bruneta jej lóżko także było puste. Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer do ojca. Po chwili usłyszał dzwonek telefonu rozbrzmiewający w sąsiednim pokoju. Następnie wybrał numery do mamy i do Donyia’y , lecz sytuacja się powtórzyła. Jeśli to był żart  to wcale nie jest śmieszny. Sprawdził wszystkie pomieszczenia w domu w razie gdyby jego rodzina gdzieś się przed nim schowała. Przychodziły mu do głowy głupie myśli typu, że może chcieli się odegrać za jego ordynarne zachowanie, które ostatnimi czasy mogło być dla nich nie do zniesienia.

Wziął plecak i kluczyki i wyszedł do ogródka. Obszedł dom naokoło, ale tam także nie znalazł nic podejrzanego. Przecież nie mógł  ich nikt porwać by potem zażądać od Zayna okupu. To nie Ameryka, a oni są zwykłą rodziną, w której suma zarobków jego rodziców nie przekraczała średniej krajowej.

Idąc chodnikiem wybierał po kolei numery telefonów do babć, dziadków, ciotek, wujków i kuzynów, ale nikt nie odbierał telefonu. Odpalił papierosa i nerwowo się nim zaciągnął. Tkwił w jakiejś chorej sytuacji, która nie mogła być jego rzeczywistością. Wiedział, że już dawno spóźnił się na autobus, o ile on by w ogóle przyjechał. Spalił papierosa i z nienawiścią wyrzucił peta na ziemie. Zaczęła narastać w nim panika. Rozglądał się dookoła, ale było kompletnie cicho, głucho. Żaden samochód tamtędy nie przejeżdżał, nawet pieprzony rowerzysta jadący do sklepu po świeże bułeczki. Czuł się jakby ogłuchł i odtrącał to stwierdzenie tylko dlatego, bo dochodziły do jego uszu odgłosy ptaków i wyjących psów. Ponownie wyjął z kieszeni telefon i wybrał numery do swoich kumpli, jednak ani Harry, ani Louis, ani nawet dobrotliwy Liam nie odbierał. W ekspresowym tempie pokonał drogę do szkoły, nie spostrzegłszy się, w którym momencie zaczął biec. Nie przejmował się, że przez ciągłe wpadanie w kałuże brudził sobie nogawki spodni. Pokonał ostatni zakręt i pojawił się na szkolnym boisku do koszykówki. Był środek tygodnia, a tam nie było ani jednej żywej duszy. Spojrzał w niebo. Było kompletnie szare, a powietrze duszące. Przeszedł go zimny dreszcz pomimo, że miał na sobie kurtkę i zgrzał się po wcześniejszym sprincie . Jeszcze raz rozejrzał się dookoła, a jego oczom rzuciła się postać siedząca pod drzewem paręnaście metrów od niego. Podbiegł do niej i zorientował się, że to nikt inni niż Niall Horan, który zawsze go niezwykle irytował. Irlandczyk podniósł głowę ze swoich skulonych do klatki piersiowej kolan i spojrzał swoimi wyłupiastymi niebieskimi oczami wprost na przybysza.

Worst day of my lifeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz